środa, 16 grudnia 2015

Rozdział XVIII



Przebudziłam się z mocnym bólem głowy, przez który czułam się, jakbym była co najmniej na tygodniowym kacu. Gdy tylko otworzyłam oczy, poraził mnie blask światła, które pochodziło od otwartego na oścież okna. Zanim mój wzrok przyzwyczaił się do tej jasności, przypomniałam sobie, co tak naprawdę mi się stało.
Mogłabym tłumaczyć to sobie różnie, ale zapewne nigdy nie znalazłabym odpowiedniego wyjaśnienia. Nie wiem, o co chodziło tak naprawdę Luke'owi. Znał Klausa, ale o co chodziło z handlem ludźmi, wampirami i jaką mieli zawrzeć umowę? Czemu to ja musiałam być jej kluczowym punktem?
Usłyszałam skrzypnięcie drzwi, przez co natychmiast odwróciłam się w ich stronę. Do pomieszczenia weszła niska blondynka w zdecydowanie za dużej bluzie, która sięgała jej do połowy ud, i długie czarne buty na lekkim obcasie. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że w wardze ma kolczyk, który teraz lekko się błyszczał przez odbijające się światła od słońca.
Dziewczyna uśmiechnęła się, by po chwili wyjąć z rąk, które miała za plecami, jakieś ubrania i podeszła do mnie.
– Jestem Marie. Jestem twoją współlokatorką. Przyniosłam ci ubrania, w które musisz się przebrać na dzisiaj. Za dziesięć minut zejdź na dół. Jak wyjdziesz drzwiami, skręć w prawo, na końcu korytarza w lewo, aż dojdziesz do schodów. Potem nimi zejdź i już będziesz... A, i zwiąż włosy! Będziemy mieli ćwiczenia, potem polowanie. To ten... do zobaczenia za kilka minut! 
Nawet nie zorientowałam się, gdy skończyła swoje przemówienie, które nie trwało dłużej niż dziesięć sekund. Potem jedynie odwróciła się na pięcie, zamykając za sobą drzwi.
Nie wiedziałam, gdzie jestem, po co mi współlokatorka, a tym bardziej, po jaką cholerę mam się przebierać i iść na jakieś ćwiczenia! Tym bardziej, że moją priorytetową akcją było zdobycie próbki krwi Klausa i wrócenie do Madelain, a nie tymczasowy obóz ćwiczeń czy pracy.
Nagle, po mojej lewej stronie, zapikał jakiś dźwięk. Zorientowałam się, że właśnie taki sam dzwonek miałam ustawiony w swojej komórce, gdy przychodziła jakaś wiadomość. I faktycznie, na półce, która stała przy łóżku, leżał mój telefon, wydając ów sygnał. Szybko do niego podbiegłam, aby zobaczyć, od kogo dostałam wiadomość.

Nieznany numer 

Hej skarbie, jak się spało?
Mam nadzieję, że śniłaś o pewnym przepięknym i jakże zabawnym wampirze, którym jestem! (Wiem, że masz o mnie takie zdanie ^^)
Nie przejmuj się, kochanie, twoja przyjaciółeczka dostała swoje lekarstwo.
Jedynie, co musisz teraz robić, to wykonywać to, co ci mówią. A zwłaszcza Marie.

Niedługo przyjdę po ciebie!

PS. Nie pozabijaj tam nikogo w akcie złości, bo ona piękności szkodzi.

Luke

Czułam, jak łzy wściekłości formują się w rogówce mojego oka, jak ręką ściska się w pieść, chcąc całkowicie zniszczyć przedmiot, który leży w mojej dłoni.
Idź do diabła, Luke!

***

Sama nie wiem, ile wykonanie poleceń Marie zajęło mi czasu. Wiem, że większość czasu poświęciłam na wyklinanie Luke'a na wszelkie sposoby, a następną, tę mniejszą część, właśnie na ubranie się i przygotowanie do... do właściwie nie wiem czego. Po prostu miałam stawić się na dole z powodu jakiś ćwiczeń. Ale jakich, to niedane mi było się dowiedzieć.
Nie planowałam potajemnie uciec, bo i tak powodów do tego nie miałam – nie czułam się w żaden sposób w więzieniu. Sama nie wiedziałam, gdzie dokładnie jestem. Nie mogłam zadzwonić do Coppera, ponieważ nie miałam jego numeru, a okolica, w której przebywałam, była teraz mi zupełnie nieznana. Mogłam jedynie liczyć na to, że gdzieś znajdę Klausa lub jakąś dobrą duszyczkę, która pomoże mi rozpatrzeć się w aktualne punkty współrzędne miejsca, w którym jestem.
Ubranie przyniesione przez wampirzyce nie było, w żaden sposób, wyjątkowe. Składał się on z czarnych, zwykłych legginsów, które u spodu miały złote wzorki, ciągnące się do połowy łydki. Czarna bluzka natomiast była naprawdę luźna i wygodna, z lekkim dekoltem, sięgająca do połowy ud. Musiałam przyznać, że było to wygodne jak i fajne połączenie ubrań.
Gdy tylko związałam włosy, udałam się na parter. Zgodnie z wskazówkami Marie, przemieszczałam się właśnie pomiędzy zaciemnionymi korytarzami. 
Pomieszczenia nie były oświetlone żarówkami – wręcz przeciwnie, po obu stronach ścian znajdowały się lampiony świeczek, które oświetlały całą posesję. Podłoga rozłożona była długimi dywanami o starożytnych wzorach. Znalazły się tutaj również jakieś rośliny, zazwyczaj te większe, a także kilka mebli, jednak o znikomych kształtach.
Dotarłam do schodów. Gdy tylko ustałam na ich samym szczycie, zorientowałam się, że pod nimi znajduje się salon, w którym jeszcze wczoraj spotkałam się z Lukiem u Klausa.
Dzisiaj pokój wyglądał zupełnie inaczej. Nie było kanap, foteli, a nawet dywanu – za to po środku stały jakieś dziwne urządzenia, przypominające trochę te z profesjonalnych siłowni, ale jednak nie do końca. Z pewnością nie były przeznaczone one dla człowieka.
W pomieszczeniu znajdowało się jakieś piętnaście wampirów. Zauważyłam kilka dziewczyn w moim wieku, ale przeważnie byli to mężczyźni. Znalazłam również w tym gronie Marie, do której postanowiłam się najpierw udać – tym bardziej, że Klausa nigdzie nie było.
Gdy tylko zeszłam ze schodów i pojawiłam się tuż za wampirzycą, odchrząknęłam cicho, przerywając dziewczynie rozmowę z jakiś niebieskookim brunetem. Widząc mnie, pożegnała swojego towarzysza i patrzyła się na mnie pytającym wzrokiem.
– Przepraszam, że... że przeszkodziłam ci w rozmowie. Możemy porozmawiać? – zapytałam, połykając ślinę. 
Nie wiem, czemu tak stresowałam się tym wszystkim. Chyba obcość wampirów, jaka tu panowała oraz brak rozeznania w tym, czemu właściwie tu jestem, tak na mnie wpływał.
Marie z widoczną niechęcią potaknęła głową i poprowadziła mnie do jakiegoś najbliższego pokoju – o wiele mniejszego niż salon; posiadał jedynie długi stół i 6 krzeseł.
– Pytaj o co chcesz. Tylko się pośpiesz. Zaraz mamy ćwiczenia. 
Miałam wrażenie, że jej wypowiedzi są bardzo sztuczne. Mówiła bardzo skróconymi zdaniami, a do tego czuć było od niej obojętność.
– Więc... um, po prostu nie wiem, co ja tutaj robię. I nawet nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Poza tym, jakie ćwiczenia? To ma jakiś związek z Pierwotnymi?
Spodziewałam się tego, że Klaus na pewno, w jakiś sposób, maczał w tym palce. W końcu, nie bez powodu skręcił mi kark i uzgodnił warunki jakiejś umowy z Lukiem.
Marie tylko westchnęła cicho i zaczęła mówić.
– Wczoraj dostaliśmy pewną informację. Jesteś nową osobą w armii wampirów. Pracujesz od teraz dla Pierwotnych. Głównie jednak dla Klausa. Jesteś w Nowym Orleanie. Dokładniej, w domu Mikaelsonów. Budynek numer 26 na ulicy Forwesse w dzielnicy Kingercross. Ćwiczenia są przygotowaniem nas, armii, do walki. Odbywają się codziennie. Są obowiązkowe. Ma związek z pierwotnymi. Tak jak już mówiłam. Wszyscy należymy do nich. Coś jeszcze?
Próbowałam przetrawić te informacje, ale były one zdecydowanie zbyt powierzchowne. Jeśli znalazłam odpowiedzieć na jedne pytanie, pojawiała się zagadka na drugie. Zmarszczyłam brwi, próbując sobie to jakoś przeanalizować. Nie wciąganie się w szczegóły Marie sprawiało tylko dodatkową trudność.
– Do jakiej walki?
Nie ukrywam, to zainteresowało mnie najbardziej. Czyżby Pierwotni, a zwłaszcza Klaus, mieli jakiś wrogów? Wiedziałam, że na pewno całkowicie bezpiecznie żyć nie mogą, zważając na to, jaki wysoki status mają w hierarchii w środowisku wampirów, ale nie sądziłam, że jako najsilniejsze wampiry świata potrzebują do wygranej walki własnej armii zimnych ludzi.
Zauważyłam, że Marie lekko się zdezorientowała, albo nawet i speszyła, ale było to dosłownie przez tak krótka chwilę, że ludzie oko nie mogłoby tego wychwycić.
– Trudno powiedzieć, do jakiej walki dokładniej. My tego nigdy nie wiemy. Jeśli już co, dowiadujemy się tego kilka godzin przed bitwą. Pamiętaj jednak jedno: bądź zawsze przygotowana i czujna.
Gdy miała już mnie wyminąć i udać się do salonu, w którym miały odbywać się nasze dziwne ćwiczenia, zatrzymała się jednak w połowie i zwróciła swój wzrok na mnie. Nie był on natarczywy, mimo to czułam, jakby od niego zrobiło mi się o wiele zimniej, choć przecież tak nie mogło być. Nie dla mnie.
– Ale... Ale tak. Można to przeczuć. Wielkimi krokami zbliża się prawdopodobnie najważniejsza bitwa ostatnich wieków. To ona przesądzać będzie o wszystkim. O tym też, czy wampiry nadal będą istnieć. O tym, jaka będzie przyszłość. Nasza. Ludzka. Zmiennokształtnych. A także czarownic. – Przerwała na moment, ale wiedziałam, że chce jeszcze coś dodać, jednak nie była tego pewna. – Po prostu nie daj się zabić, Hope. Nie teraz.
I wyszła. Tak po prostu trzaskając drzwiami, a mnie zostawiając samą w pomieszczeniu.
Wydaje mi się, że jej ostatnie słowa naprawdę były przesiąknięte troską. Zupełnie nie wiem czemu, ale tak to odczuwałam. Nie sądziłam, aby Marie miała na celu moje dobro  – jej wcześniejsze zachowanie pokazywało, że jest na to obojętna. Z jakiegoś jednak powodu chciała, aby przeżyła.
Ale tak właściwie... Co mam przeżyć?
Przeżyć bitwę?
Przeżyć krzywdę?
Przeżyć zdradę?
Czy przeżyć własną śmierć?




***

Lekko spóźniony rozdział, ale mam nadzieję, że się nie gniewacie.
Nowa postać, Marie... Co o niej sądzicie? :) Mogę Wam jedynie zdradzić,
że zawitała ona na o wiele dłużej w tym opowiadaniu. ;)
Klausa brak, Luke'a tak jakby również... Powoli muszę to jakoś wszystko złożyć
w całość i unormować, bo dużo jest wątków, a sądzę, że większość z Was
zupełnie nie wie, jaki mają ze sobą związek, albo czy w ogóle mają.
To już niedługo!

Nie wiem, czy w święta wstawię nowy rozdział – postaram się, ale nic nie obiecuję. 

12 komentarzy = następny rozdział!

Miłego wieczoru wszystkim! x





wtorek, 8 grudnia 2015

Informacje na ten miesiąc: grudzień

Witajcie kochani!

Nadal żyję, nie opuściłam bloga, nadal mam wenę (i oby była ona jak najdłużej). Brak nowych rozdziałów w ostatnim czasie głównie był spowodowany tak naprawdę wszystkim, jak i niczym – rozumiecie, listopad i grudzień to te miesiące, gdzie nauczyciele klasówek robią masę, nie uwzględniając przy tym naszego czasu wolnego/sfery prywatnej.
Mogę Was jednak zapewnić, że prawdopodobnie w tym tygodniu pojawi się nowy rozdział, ponieważ w 3/4 mam go napisany. :) Wstawiłabym go pewnie na dniach, albo nawet wczoraj, ale niestety, do czwartku mam egzaminy i nie mam na to czasu ani chęci, aby go dokańczać.
Nie wiem, szczerze mówiąc, czy coś jeszcze, oprócz tego jednego rozdziału, uda mi się w tym miesiącu napisać – ale jeśli tak, to pewnie będzie to w okolicach 24 grudnia. Tak świątecznie w sumie. :)
Na dzień dzisiejszy życzę Wam miłej nocy, a tym, którzy również piszą egzaminy, powodzenia na przyrodniczych i matematyce jutro! To będzie masakra. :D

Aileen xx

A tu taki mały spoiler XVIII rozdziału:

(...) moją priorytetową akcją było zdobycie próbki krwi Klausa i wrócenie do Madelain, a nie tymczasowy obóz ćwiczeń czy pracy, jak kto woli.

Pracujesz od teraz dla Pierwotnych. Głównie jednak dla Klausa.

Jeśli znalazłam odpowiedzieć na jedne pytanie, pojawiała się zagadka na drugie.

wtorek, 22 września 2015

Rozdział XVII


Rozdział nie był sprawdzany pod względem błędów!


Nie wiem, jak obecnie się czułam. Chyba sama do końca nie potrafiłam określić dokładnie moich uczuć, które teraz buzowały w moim umyśle. Mogłam tylko przypuszczać, że jestem zdenerwowana, zażenowana, gdy trzy pary oczu dokładnie śledziły każdy milimetr mojego ciała oraz zdezorientowana.
Nie sądziłam, że ktoś taki jak Klaus Mikaelson, posiadający z tysiąc lat może tak seksownie i pociągająco wyglądać. Na moje oko, miał z około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i, stojąc na równi z Luke'm, wcale nie różnił się pod tym względem z nim. Jego włosy miały odcień brudnego blondu, lekko kręciły się w loki, jednak teraz starannie były zaczesane do tyłu i wzmocnione żelem. Twarz miał delikatną, jednakże odpowiednio męską, która tylko dopełniała jego wygląd i sprawiała, że wyglądał jeszcze lepiej. Posiadał także błękitne oczy, które teraz z zaciekawieniem spoglądały na mnie.
Nie był ubrany jakkolwiek wymyślnie. Ciemne botki, przylegające spodnie oraz ciemny podkoszulek – gdyby nie jego poważny i stanowczy, a także dodający władczości wzrok oraz mimika twarzy, nie wiele różniłby się od innych wampirów, które miałam okazję jeszcze chwilę spotkać.
Z zakłopotaniem stałam tam, nie wiedząc, co mam dalej robić. Nie mogłam tak sama od siebie podejść do niego i poprosił o kilka kropel jego krwi. To było zbyt niedorzeczne, a już nawet nie chciałam dodawać do moich myśli tego, jakim potężnym wampirem i wilkołakiem jest Klaus. Bo tym właśnie była hybryda.
Niepewnie stąpnęłam z nogi na nogę, gotowa podejść do niego i się przedstawić. Nim jednak zdążyłam zrobić jeden krok, wampir sam podszedł do mnie, aby chwycić moją dłoń i ją lekko ucałować. Speszyłam się delikatnie na ten gest, raczej nie stosowano w dzisiejszych czasach takich sposobów witania kobiet, jednak, biorąc pod uwagę to, że Mikaelson urodził się kilka epok dalej niż ja, dla niego to musiało być całkiem normalnie – a tym bardziej przypadające szlachcicowi, którym zapewne w przeszłości był.
Mogłam kątem oka zauważyć, że Luke tylko przekręca z politowaniem oczami, aby po chwili na jego twarzy zagościł dziarski uśmiech. Ciekawe, czy będzie taki dziarski, jak Klaus skopie mu dupę...
Coś jednak mnie niepokoiło. Zupełnie nie wiedziałam co, jednak miałam wrażenie, że pierwotny wampir nie jest mi taki daleki, jak mogłoby się wydawać. Poza tym... zapach... Był on zadziwiająco znajomy.
I nie, to nie perfumy. Luke ma inne pojęcie słów "ładnie i odświeżająco pachnieć".
Pojęcie te oznacza dla niego głównie "żyjmy tak jak Adam i Ewa, nie używajmy dezodorantów i perfum, trzeba być naturalnym!". Co, rzecz jasna, nie do końca łączyło się z aprobatą innych. A tym bardziej aprobatą pod względem zapachu.
– Klaus Mikaelson. Miło mi panią poznać.
Nawet nie chciałam wiedzieć, jak wygląda teraz moja twarz. Mogę jedynie podejrzewać, że spokojnie było widać na niej +100 C gorąca, za co byłam sama na siebie wściekła. Nie lubiłam się po prostu poniżać, a zwłaszcza w takiej sytuacji.
Odchrząknęłam, aby potem uśmiechnąć się lekko z zakłopotaniem.
Gdy już miałam odpowiadać, pojawiła się jedna kwestia: jak mam się do cholery przedstawić? Ostatnie kilka minut udawałam niejaką Maggie, a teraz... czy to bezpieczna opcja? Czy Klaus, będący tak "starożytnym" wampirem, nie miał zdolności wykrywania kłamstw?
Cóż, w takim razie Luke będzie tym, który będzie się musiał tłumaczyć.
– Maggie Creatley. Masz naprawdę piękną posiadłość.
Nie wiem nawet, czemu to powiedziałam, ale na pewno nie dlatego, aby się mu przypodobać. Byłam nawet zbyt przerażona, aby to robić; po prostu naprawdę było w jego mieszkaniu coś, co sprawiało wrażenie tajemniczości, ale tej pozytywnej. Tej, którą chce się odkrywać.
Klaus tylko pokiwał z uśmiechem głową, aby raz jeszcze mocno spojrzeć w moje oczy, a następnie odwrócić się w stronę mojego dzisiejszego kompana.
– A więc Lucasie, co cię do mnie sprowadza po tak wielu latach tchórzostwa? Mam nadzieję, że masz jakieś dobre wytłumaczenie lub...
Nawet nie zdążył dokończyć, kiedy wspomniany wampir znalazł się przy mnie, łapiąc mocno za łokieć. Jego uścisk był bolesny, ale jego postawa zdziwiła mnie na tyle, że w obecnej chwili zdołałam się tylko na rozwarte usta i pytające spojrzenie, a także zupełnie pusty umysł. O co mu chodzi i co on robi?
– Lub propozycję. Tak, wybieram tę opcję. Widzisz, słyszałem, że stwarzasz nową armię swoich poddanych do walki z czarownicami... Tak się składa, że mam kogoś, kto do tego się idealnie nadaje.
Nie miałam okazji się nawet odezwać, gdy pałeczkę przejął Klaus, który najpierw roześmiał się gardłowo, a następnie usiadł na kanapie, biorąc do ręki szklankę z, jak sądzę, alkoholem.
– Znowu wracasz do handlu wymiennego ludźmi, co?
– Ona nie jest człowiekiem. To po prostu kolejny wampir, który idealnie nadaje się na twoją tarczę. Chcesz mieć oddanych ludzi, którzy pójdą na całkowitą rzeź tylko po to, aby chronić ci dupę? Ona taka będzie. Odda za ciebie życie, jeśli będziesz właśnie tak chciał. Jest niepozorna, fakt, ale to właśnie takie osoby w obliczu zagrożenia pokazują, na co naprawdę je stać. A ty potrzebujesz takich tarcz.
Co chwilę przeskakiwałam wzrokiem z Luke'a na Klausa, zupełnie nie rozumiejąc, co się właściwie dzieje. Nawet nie zauważyłam, że Marcel już dawno się zmył i nie ma go w pomieszczeniu, w którym jesteśmy.
Miałam milion pytań. Jaka tarcza? Jakie oddanie życia? C-O?
Czy to był właśnie ten plan Coppera? Wydać mnie, zabrać lekarstwo i uratować Madi? A może nawet i tego nie zrobi, szuka korzyści wyłącznie dla siebie?
Moja głupota nie znała umiaru. Jak mogłam tak łatwo zaufać osobie, którą nawet nie znałam? A, co lepiej, takiej, która próbowała mnie zabić, i, co by mało nie było, zagrażała także moim przyjaciołom!
Prawdopodobnie to była tylko nadzieja. Ta cholerna, zgubna nadzieja, którą trzymamy się do końca. A przy jej końcu nie ma nic. Spadek. Otchłań. Nic.
Trzymałam się jej ze względu na zdrowie Madelain. Zupełnie zapomniałam o zdrowym rozsądku, a tym bardziej o tym, że problem z jej życiem wyszedł właśnie z inicjatywy Luke'a! Może nawet wszystko, co mówił, było kłamstwem, a krew Klausa nie uleczy nikogo. Ba, może Klaus nawet nie jest tym kimś, za kogo go uważałam. Może to normalny dawny kumpel Coppera, który ma z nim niezałatwione interesy.
Ale ja byłam głupia!
Wyrwałam się z uścisku Luke'a, aby następnie go zaatakować, ale nie udało mi się to, bo nagle zostałam przyparta do zimnej powierzchni za mną, która okazała się ścianą. Oddychałam spazmatycznie, nie wiedząc co dokładnie się stało. Przede mną, dosłownie pięć centymetrów od mojej  twarzy znajdowała się twarz Mikaelsona, który z otwartymi wargami chuchał w moją twarz, najwyraźniej ciesząc się z mojej dezorientacji.
Nim cokolwiek zaczęłam działać, znów mi przerwano.
Oh, czas poćwiczyć refleks, mrs. Hope.
– W takim razie moja nowa tarcza będzie nieco za seksowna. To mi się nawet podoba. – Udało mi się tylko wydać krótki jęk, kiedy docisnął swoją rękę, przerażająco wielką, na moje gardło i je lekko zacisnął. – Lucasie, przypomnij mi, co jestem ci winien w zamian?
Usłyszałam tylko lekki śmiech z mojej prawej strony, następnie zadziorny uśmiech pierwotnego, aby potem poczuć okropny ból i brak czucia w nogach. Runęłam na ziemię, głową uderzając o beton, która była lekko przekrzywiona, jakby źle komponowała się z szyją.
Ah, no tak.
Skręcili mi kark.
Fajny początek znajomości.
Zajebiście.




***

Powinnam przeprosić, chociaż i to byłoby za słabe. Po prostu jakoś nie miałam chęci przez ostatni okres pisać cokolwiek tutaj, nie miałam na to czasu, pomysłu – powrót do szkoły znaczy mobilizacje, rozkładanie sobie planu dnia, a tym samym przypomnienie sobie o takich rzeczach, jak właśnie blog. Dlatego teraz znów jestem i nigdzie się nie wybieram! :)

Ten rozdział jest... dość specyficzny, tak sądzę. Spodziewaliście się takiego obrotu spraw? :)
Luke wreszcie pokazał się z tej gorszej strony, brak romantycznego Lupe (sorrrrry), za to Kluska dużo. I go w następnym rozdziale również nie zabraknie.
Cieszę się właściwie z tego rozdziału, bo wreszcie zaczyna się coś dziać i zaczyna się nowy etap – mam rozplanowany cały plan opowiadania, a to jest ta część, którą możecie nazwać za "rozwiniętą". Teraz dopiero będzie zabawa!
Także ten, życzcie mi dużo weny i piszcie, jak podoba Wam się to, co mieliście okazje dzisiaj przeczytać.:)

10 KOMENTARZY = NASTĘPNY ROZDZIAŁ!

sobota, 1 sierpnia 2015

Rozdział XVI

W zakładce "Bohaterowie" pojawiły się nowe postacie! :)
W najbliższym czasie rozdział zostanie sprawdzony pod kwestią błędów!

Perspektywa Madelain:

W ostatniej części:
– Kłamiesz – powiedziałam z pewnym głosem.

To, co usłyszałam od Samanty, naprawdę mnie zszokowało. W końcu nie codziennie słyszy się wiadomość o tym, że twoja matka, która zmarła sześćdziesiąt jeden lat temu, nadal żyje. Jednak to i tak było niemożliwe.
– Nie, kotku, nie robię tego od... od pewnego czasu. Bynajmniej, wiem, gdzie podziewa się twoja kochana rodzicielka, mogę ci pomóc ją odzyskać – szepnęła, odgarniając za ucho kosmyk moich brązowych włosów. Warknęłam tylko na ten gest, jednak Samanta tylko zaśmiała się z zadziornym uśmiechem i znów okrążała pokój. – Widzę, że nieco zgorzkniałaś od czasu, gdy wybrałam się na urlop. No i ta rana...
Wybrałaś na urlop?! Porzuciłaś mnie jak bydle na pożarcie bestii, ty wstrętna... – Gdy już miałam dokończyć, wampirzyca przytknęła mi rękę do ust, popychając do oparcia łóżka. Szarpałam się, jednak mój osłabiony stał dał o sobie znać i mogłam jedynie patrzeć z nienawiścią w oczy obecnemu wrogowi, próbując właśnie moim wzrokiem dać mu do zrozumienia, że niedługo się zemszczę.
Zastanawiałam się, gdzie jest ten cholerny wilkołak, gdy jest potrzebny. Nie wierzę, że nie usłyszał ani moich krzyków, ani tym bardziej gadaniny bezsensownych bzdur Samanty. Wiedziałam, że będzie bezużyteczny, ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo.
Nie rozumiałam, po co właściwie ona tu przyszła. Sądziła, że uwierzę jej w te wszystkie brednie? O tym, że moja matka żyje? Cholera, sama ją pochowałam pod ziemię razem z ojcem i bratem! Widziałam jej ostatnie tchnienie, uśmiechnięte oczy, w których tańczyły krople łez. Miałam okazję również przygotowywać dla niej trumną odzianą w białe satynowe włókna, a potem patrzeć, jak ojciec razem z kolegą umieszczają moją rodzicielkę tam.
Nie było możliwości, żebym to sobie wszystko wyobraziła. Samanta najzwyczajniej w świecie próbowała mnie oszukać, aby, tak jak kilkanaście lat temu, przejąć mnie na jej stronę, a potem porzucić, gdy będzie zagrało coś mojemu życiu. Była zwykłą, zakłamaną ścierwom bez ani grama rozumu!
– Ciii, kochana, wysłuchaj mnie zanim zaczniesz wygadywać te swoje litanie. Wtedy w San Gimignano, musiałam uciec, nie było inne wyjścia. Rozumiesz, bardzo cię wtedy lubiłam, zresztą nadal lubię, ale gdy przychodzą problemy... Wtedy trzeba być egoistyczną suką, Madi. Wiedziałam, że sobie poradzisz, przecież moje godziny przeznaczone nad pracą nad twoim wampiryzmem nie mogły okazać się bezowocne. – Przygryzła wargę, nadal jednak nie opuszczając dłoni z moich ust, co mnie strasznie irytowało. – Nie opuściłam cię jednak całkowicie... W pewnym sensie. Wiedziałam zawsze, gdzie przebywasz i jak prowadzisz swoje życie. Wiedziałam o twoim pierwszym chłopaku, Chrisie. Był cholernym dupkiem, tak odbiegając od tematu. Wiem, kiedy i z kim utraciłaś dziewictwo, wiem, kim są tak naprawdę twoje przyjaciółki, ta cała Aileen i Hope... Maduś, ja wiem i wiedziałam zawsze o wszystkim. Byłaś pod... pod pewną opieką zawsze i wszędzie. W ten czas, kiedy mnie nie było... Uh, załatwiałam wiele rzeczy... Przy okazji odnajdując twoją matkę. Kotku, wystarczy, że się zgodzisz, a pokażę ci ją, wreszcie odzyskasz jakąś cząstkę swojego dawnego życia, swojej rodziny. 
Patrzyłam na nią, trawiąc z dokładnością każde słowo, które wypowiedziała. Tak naprawdę Samanta nigdy mnie nie okłamała, kiedy jeszcze byliśmy przyjaciółkami... Zawsze stawała w moją obronę, to ona odnalazła mnie pewnego sierpniowego dnia w nocnym, zaciemnionym lesie, kiedy po dostaniu strzałą w okolicach serca, wykrwawiałam się na śmierć. To ona wtedy przyszła mi z pomocą i mnie uratowała. Jednocześnie sprawiła też, że stałam się wampirem.
I... jakby nie było... cieszę się, że to zrobiła. Moje wampirze życie było o wiele lepsze niż te zwykłe – ludzkie. Nie musiałam się martwić przyszłością, problemami życia codziennego... Aż do czasu...
Nienawidziłam jej tylko i wyłącznie z tego powodu, iż zostawiła mnie wtedy tam, we Włoszech, na pastwę wiedźm. Na pastwę samej w sobie Śmierci.
Może przesadzałam? Może faktycznie nie powinnam mieć jej aż tak to za złe, w końcu uczyniła moje życie raz na zawsze o wiele lepszym? Może... może powinnam jej na nowo zaufać i... uwierzyć?
– Jak mnie tu znalazłaś? – zapytałam, gdy wreszcie Samanta poluźniła swój uścisk na moich ustach, a ja lekko zepchnęłam jej rękę z nich. Byłam pewna, że wykręcałam jej moimi oczami ciało, sprawiając, że wije się w agonii bólu i prosi o wybaczenie...
Niech Hope się szybciej uwija. Jest coraz gorzej...
Na moje pytanie wampirzyca tylko parsknęła cicho pod nosem i położyła swoje dłonie na biodrach, kołysząc nimi lekko.
– Kotuś, już od dawna miałam kontakty z pewnymi nadprzyrodzonymi istotami. Skoro śledziłam zawsze i wszędzie twoje dotychczasowe i przeszłe życie, wiedziałam, że tu zawitałaś. A ponieważ byłam niedaleko, pozwoliłam sobie na przyjacielską wizytę.
Jej głos był aż nazbyt słodki, cukierkowy... Tak, jakby próbowała mi coś wmówić, sama niepewna swoich słów... A może po prostu ja już się odzwyczaiłam od jej cech osobowości, a w tym i stylu mówienia?
Może byłam najzwyczajniej w świecie za bardzo przewrażliwiona i doszukiwałaś się czegoś w niczym? Może najzwyczajniej w świecie Samanta zapomniała wyłożyć mi jednej lekcji z życia wampira pt. Czasami bądź egoistyczną suką, tak, jak sama się przed chwilą wytłumaczyła?
– Więc... kto pozbawił mnie dziewictwa?
Samanta tylko zaśmiała się gardłowo, wiedząc, że już jej, w pewnym sensie, wybaczyłam i jestem gotowa uwierzyć.
Sama nie byłam pewna tego, co robię. Ale wolę mieć nadzieję na to, że najważniejsza osoba w moim życiu nadal żyje, niż nienawidzić kogoś, kto prawdopodobnie może nie kłamać.
– Danny Turner. To był Danny Turner.
Zgadła. Albo inaczej: wiedziała.

***

– Jesteś pewna, że to zadziała, pani?
W cieniu stał jakiś mężczyzna opasany w około piersi brązowymi, skórzanymi pasami. Na nogach swobodnie leżały długie, jasne spodnie, które, u stóp, wciśnięte były w zawiązywane, za kostki, buty.
Pokój, w którym stał, wydawał się nawet nie był pokojem, a tylko jakimś lochem. Śmierdziało stęchlizną, a pomalowane na mocny zielony kolor ściany tylko dodawały do tego niesmaczny posmak.
Jedynym światłem, będącym w pomieszczeniu, była mała lampka umieszczona przy długim, podłużnym stole, przy którymi znajdowało się sześć par krzeseł. Przy jednym z nich siedziała starsza kobieta, którą twarz przysłaniał lekki cień, powodując tylko jeszcze ciemniejszą aurę od niej płynącą.
Kobieta wstała, mając na sobie długą, ciemną suknię, z wyciętym dekoltem V przy piersi. Talię opinał długi, pleciony na kilka razy pas, który dodawał tylko sukience lekkiej stanowczości.
Postać miała długie, kręcone włosy, które w aktualnej chwili były splecione w długi, sięgający znacząco za ramiona, warkocz, obwiązany ku końcom czarną wstęgą. Rysy twarzy kobiety były ostre, a jej usta złożone w nietęgą linę, dawały wrażenie lekkiego postrachu. Nie miała na sobie zbyt wiele makijażu – głównie brązowa szminka na ustach, ciemny pudder na policzkach i jasny cień na powiekach.
Przeciągnęła się lekko, biorąc do ręki szklankę, która stała jeszcze przed chwilą na stole. Jednym duszkiem dopiła ją, szczerząc się po tym tak jadowicie, że mężczyzna dostał aż ciarek na ciele i niepewnie przełknął ślinę.
Wiedział, co piła jego pani. Najczystszą na świecie krew. Krew nie byle kogo. Wampirów.
– Arnoldzie, wszystko co robię, musi zadziałać. Ta gówniara nie będzie zagrażać ani mi, ani nikomu innemu z naszej rodziny. Pożałuje wszystkich złych myśli, jakie dotychczas o nas miała. Zakończy się jej wolność.
– Pani, ale jak ją tutaj sprowadzimy? – Niepewnie zapytał, powstrzymują się siłą woli do tego, aby nie podrapać się z niezrozumienia po podbródku.
– Nijak, Arnoldzie. Sama do nas przyjdzie. A wtedy ją zabijemy. Będzie umierać w męczarniach. Będzie tak samo cierpieć jak my kiedyś przez nią. Dopełni się nasza własna przepowiednia.


Przepraszam za tak straszny gif, ale jak go zobaczyłam to się zakochałam haha. ;)
Nijak ma się do opowiadania, jak coś. x

***

Ow, teraz to dopiero się dzieje! Coraz więcej zagadek, a coraz mniej odpowiedzi, co? :D Spokojnie, to wszystko się ze sobą łączy, Wam zostawiam zastanawianie się nad tym, o co w tym wszystkim chodzi. ;)
Jak myślicie, kim jest ta pani opisana wyżej? Jakieś sugestie? :)
Pierwotnie w tym rozdziale miało być opisane spotkanie Klausa z Hope i Luke'm, ale zdecydowałam, że Madi ostatnio w ogóle nie było, a ta druga część tego rozdziału musiała się pojawić, bo będzie miała wielkie znaczenia w najbliższych rozdziałach.
Przy okazji... Co sądzicie o propozycji Samanty? Madelain dobrze zrobiła, przebaczając jej? :)

Następny rozdział już będzie z Kluskiem, don't worry. Haha. ;)

Miłego wieczoru!

7 komentarzy -> Następny (XVII) rozdział!

wtorek, 28 lipca 2015

Rozdział XV


Szłam o kilka kroków za ciemnoskórym facetem, który okazał się być lewą ręką słynnego Klausa – Marcelem Gerardem. Gawędził sobie spokojnie z Luke'm, co jakiś czas zanosząc się śmiechem tak perlistym, że gdyby nie to, że za mną podążała trójka wampirów, uniosłabym dłonie do uszu, aby odciąć się od tego słuchem. Bałam się jednak, że towarzysze za mną mylnie odczytają moje intencje i zaczną podejrzewać, że chcę wyciągnąć broń lub coś w tym rodzaju.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zachowanie Marcela mnie nie zdziwiło. Gdy tylko ujrzał Coppera, uśmiechnął się jeszcze szerzej, podszedł do niego, aby wymienić mocny, przyjacielski uścisk. Po chwili klepnął go prawą rękę dość mocno w plecy, no chyba że tylko ja to tak odczułam, mówiąc, że dobrze jest go widzieć z powrotem.
Oczywiście, nie obyło się bez wspomnienia o mnie. Na szczęście Luke pozostawał nadal przy naszym starym planie, dodając do niego tylko, że jestem jego daleką krewną i mam pewną, wartą wysłuchania, sprawę do Mikaelsona.
Nie wiedziałam, jak mój towarzysz ma zamiar to rozegrać. Dla mnie liczyło się dostać tylko próbkę krwi Pierwotnego, aby następnie szybko udać się do Madelain i ją wyleczyć. Nie interesowało mnie nawet to, iż Luke uważał, jakoby Klaus miał być moim ojcem.
Wiedziałam, że on jako zdecydowanie starszy ode mnie wampir może mieć większe pojęcie o takich sprawach, niż ja, ale nadal trwałam przy swoim. Nie sądziłam, abym miała jakiekolwiek powiązania, a tym bardziej więzy rodzinne, z takimi osobami, jakimi są Pierwotni.
I nawet, jeśli kiedykolwiek chciałabym to jakoś wyjaśnić, doszukać się prawdy, nie zrobiłabym tego teraz. Nie podczas, gdy moja najbliższa przyjaciółka może odliczać minuty do swojej śmierci.
– H...M...Maggie, wchodź – powiedział Luke, tym samym mrucząc pod nosem jakieś przekleństwo. Nie wydawało się, żeby ktokolwiek zauważył pomyłkę przy wymawianiu pierwszej litery mojego imienia – a nawet, jeśli ktoś jednak to dostrzegł, nie chciał się tym podzielić publicznie.
Copper wskazał ręką na jakieś duże, mosiężne drzwi, które Gerard otworzył z widoczną łatwością. Niepewna przekroczyłam próg domu, rozglądając się zaciekawiona po pomieszczeniu. Zdziwiło mnie to, że kwatera niejakich Mikaelsonów znajduje się tuż obok ulicy, na których trwało zwykłe codzienne życie tutejszych mieszkańców. Wydawało mi się, że wampiry, a zwłaszcza takie jak oni, bardziej cenią sobie prywatność. Biorąc pod uwagę, że zapewne są ogromnie bogaci, mogli kupić dom o tylko jakim sobie marzyli.
Tutejsze domostwo na takie nie wyglądało. Owszem, było potężne, z pewnością mieściło się tu kilka sypialni, łazienek, jednak ściany były zabrudzone, nie malowane już od na pewno kilku lat. Po wejściu do mieszkania wchodziło się od razu do dużego salonu, a przynajmniej podejrzewałam, że pewnie nim jest. Znajdywała się w nim jakaś zielona kanapa wraz ze stolikiem, kilka ogromnych obrazów, szafa z porcelaną, barek z alkoholem, jakieś rośliny i czerwony dywan. Nic więcej, co lekko mnie zdziwiło, ale starałam się, aby nie dało się po mnie tego poznać.
Słyszałam kiedyś, że gdy jest się w niebezpieczeństwie, nie należy okazywać publicznie swoich emocji. A zwłaszcza przy wrogach. Wtedy jest się optymalnie bezpiecznym. Ja czułam się teraz właśnie w takiej sytuacji.
Uniosłam wzrok ku górze, aby zobaczyć, że na wyższe piętro prowadzą długie schody. Kolumny otaczały podwyższenie, a pomiędzy nimi znajdowały się drewniane barierki.
Marcel rozkazał trójce wampirów udać się do Mikaelsonów, aby powiedzieć, że przyszli do nich goście. Sam zaproponował nam, abyśmy usiedli na zielonej kanapie, która jako jedna z pierwszych rzeczy przykuła moją uwagę, gdy weszłam do tego pomieszczenia.
Posłusznie usiadłam, próbując opanować drżenie rąk, chowając je pomiędzy kolanami. Oddychałam głęboko, mając nadzieję, że ani Luke, ani towarzyszący nam wampir nie przejmą się moim zachowaniem.
Nie zapowiadało się jednak na to. Ciemnoskóry wampir przyniósł z pobliskiego barku jakiś trunek, wyglądało mi to na wino, a wraz z nim trzy szklanki. Gdy wzrok przeniósł na mnie, patrząc z zapytaniem, czy życzę sobie trochę, pokręciłam lekko głową i powiedziałam bezgłośnie dziękuję. Marcel więc rozlał trunek pomiędzy dwoma szklankami, które potem wraz z Copperem opróżniali.
– Więc powiedź mi, mój przyjacielu, co się u ciebie przez ten cały czas działo? – Głos wampira był szorstki i wyczuwałam w nim zwykły, amerykański akcent.
– Dużo podróżowałem, to na pewno. Jeździło się tu i tam, zabijało się ludzi, spędzało noce z pięknymi kobietami. – Na ostatnie słowa "lewa ręka Klausa" zaśmiała się perliście, odkładając tym samym szklankę z alkoholem.
– Jak widzę nic się nie zmieniłeś przez ten czas.
Luke uśmiechnął się.
– Każdy się zmienia z czasem, Marcelu. Niektórzy potrafią to jednak dobrze ukryć.
Nie powiem, lekko zdezorientowały, a jednocześnie zaciekawiły mnie jego słowa. Widać było, że z Marcelem mają świetne kontakty i z pewnością w przeszłości się przyjaźnili... Czemu więc Copper mu nie ufa i okłamuje go w temacie związanym ze mną? No chyba że... że to nie Marcel jest w tej sytuacji tym okłamywanym...
– A kogoż tu moje piękne oczy widzą! Luke Theodoric Copper! Mój przeszły najlepszy współpracownik, a potem zdrajca! Jak my się już dawno nie widzieliśmy!
Nawet nie zwróciłam uwagi na to, jak właśnie przed chwilą nowy gość w pomieszczeniu nazwał Luke'a. Sądziłam, że ma tylko jedno imię – najwidoczniej nie wszystkim się ze mną podzielił.
Wiedziałam, że nadeszła osoba, która jednocześnie mnie przerażała, ale i również stanowiła moje wybawienie. Wiedziałam, że jeśli chcę uzyskać lekarstwo, muszę zawrzeć układ z samym diabłem.
Lub jego wysłannikiem, delikatniej ujmując.
Nadal siedząc odwrócona plecami od schodów, na których znajdował się przypuszczalnie Klaus (przypuszczalnie, nie znałam przecież jego głosu, jednak mina Luke'a upewniła mnie w tym, że to on), wzięłam głębszy oddech. W tej chwili, gdybym tylko mogła, chciałabym uciec stąd jak najszybciej i w jakiś inny, łatwiejszy sposób pomóc Madi przetrwać.
Tchórz ze mnie. Ale każdy nim gdzieś jest. Nie ma ludzi całkowicie odważnych. Nie ma też i ludzi całkowicie głupich. Nie ma też ludzi idealnych, jednak każdy  z osobna próbuje taką osobę udawać.
– I widzę, że przyniosłeś ze sobą prezent rekompensujący twoje krzywdy wobec mnie. Kochana, proszę łaskawie, pokaż nam się.
Głos Klausa był jednocześnie przyjemny, sarkastyczny jak i złowrogi.
Nie wiem, jak go sobie wyobrażałam. Cóż, myślę, że na pewno jako jakiegoś podrzędnego pięćdziesięciolatka z krwistymi oczami, łachmanami na sobie i rogami na głowie.
Nie wiem, jak wyobrażałam sobie jego zachowanie. Twierdziłam, że jest bezwzględnym zabójcą, który łaknie tylko krzywdy innych i ich śmierci. Którego bawią tortury i to najlepiej te, które on sam urządza. Który żywi się strachem swoich poddanych.
Nie wiem, jak chciałam, żeby zachował się wobec mnie. Na pewno nie byłam na tyle naiwna, aby twierdzić, że jedno głupie poproszenie o próbkę jego krwi coś zdziała. Gdyby miał tak każdemu rozdawać swoją krew, musiałby już dawno być martwy.
Może martwy to za duże słowo, ale z pewnością pozbawiony wielu litrów krwi, co spowodowałoby, że jego organizm byłby święcie przemęczony i niezdolny do żadnego ruchu. A biorąc pod uwagę listę jego wrogów, ktoś z pewnością chciałby na tym skorzystać, zabijając go.
Miałam się przekonać o tym już wszystkim zaraz. Wystarczyło tylko wstać i obrócić się ciałem w stronę Luke'a, Klausa i Marcela, którzy stali obok siebie. Musiałam przezwyciężyć samą siebie i stanąć oko w oko z najgroźniejszym wampirem na ziemi. Z największym koszmarem, jakiego niektórzy ludzie mieli możliwość spotkać.
Teraz mnie dostąpił ten zaszczyt.
Odwróciłam się.



Klaus Mikaelson


***

W sumie jestem świadoma tego, że w tym rozdziale nie wiele się dzieje, głównie to flaki z olejem, gdyby nie to, że na koniec pojawia się Klaus... Następny wpis na pewno będzie o wiele bardziej wzbogacony o akcję. ;)

Jak myślicie, jak przebiegnie spotkanie Klausa i Hope? Uda jej się zdobyć lekarstwo dla Madi? :)

Następny rozdział będzie o wiele szybciej. A przynajmniej tak sądzę...

Miłego dnia wszystkim!


niedziela, 12 lipca 2015

Rozdział XIV

ROZDZIAŁ NIE BYŁ SPRAWDZANY!


Perspektywa Hope:

      Resztę drogi spędziliśmy w ciszy; ani ja, ani Luke nie paliliśmy się do żadnej konwersacji, więc przypadło mi tylko podziwiać widoki za szybą oraz słuchać radia. Niezbyt podobał mi się gust muzyczny Coppera, ale właściwie nie miałam zamiaru się z nim o to kłócić – nie potrzebowałam z nim na dziś więcej sprzeczek.
      Wampir skręcił w jedną z mniejszych uliczek, co mnie lekko zdezorientowało, gdyż dotychczas jechał głównymi, szerokimi drogami. Spodziewałam się więc, że jesteśmy już niedaleko celu, co przyjęłam akurat z ulgą. Nie dość, że ta cisza była krępująca, to jak najszybciej chciałam dać lekarstwo Madelain i sprawić, że przeżyje. 
       Wreszcie samochód zatrzymał się na uboczu, obok jakiegoś sklepu zielarskiego. Odetchnęłam z ulgą i zamierzałam już wychodzić, gdy tą czynność przerwała mi dłoń Luke'a umieszczona na moim przedramieniu. Z westchnieniem obróciłam głowę w stronę mojego towarzysza, czekając, co ma mi do powiedzenia.
        – Cokolwiek się stanie, słuchaj się mnie i rób, to co każę, a dostaniemy tego, czego chcemy. – Jego głos był lekko ochrypły, a w oczach zabawiły na chwilę ogniki strachu. Tylko przed czym?
        Na obecną chwilę miałam więcej pytań niż odpowiedzi. Nadal nie wiedziałam, jakim cudem mogę przebywać w słońcu bez pierścienia, którego przecież muszą nosić wszystkie wampiry. Drugą zagadką był cały Klaus i to, że niby jestem jego córką, co było chyba najbardziej niedorzeczną rzeczą z wszystkich możliwych. Do tego Luke coś doskonale ukrywał, a ja mu w głębi duszy ufałam, co bałam się, że przypłacę drogą ceną. Wszakże nadal nie wiadome było dla mnie, jak chce uzyskać krew pierwotnego dla Madi. 
       Niestety, pomimo tego, co może się stać, musiałam się go słuchać, bo wiedziałam, że jedynie z jego pomocą mogę uratować moje przyjaciółki. A to było dla mnie aktualnie największym priorytetem.
        Mruknęłam tylko krótkie jasne w odpowiedzi do Luke'a, aby następnie szybko wysiąść z samochodu i podążyć chodnikiem w stronę, która wydawała mi się najbardziej prawdopodobna do dojścia do domu pierwotnych.
        Nim przeszłam kilka kroków, irytujący wampir zrównał się ze mną, popalając co chwilę papierosa. Naprawdę nie sądziłam, że może on palić, tym bardziej, że uważałam, że papierosy są dla osób, które chcą się rozluźnić, zapomnieć o problemach – nie wydawało mi się, aby Luke takowe miał.
        Chłopak skręcił w lewo, w jeszcze mniejszą uliczkę, niż ostatnio. Szłam za nim powoli, rozglądając się po bokach z pewnym nie spokojem i nieufnością. Kompletnie nie znałam okolicy, a do tego miałam jakieś dziwne wrażenie, że ktoś nas śledzi. Składałam to jednak na przewrażliwienie.
        Mało nie wpadłam na Luke'a, gdy ten nagle się zatrzymał. Na szczęście w porę złapał mnie w talii, co nie powiem, trochę mnie zawstydziło, jednak szybko się ogarnęłam i spojrzałam na chłopaka z niezrozumieniem. 
         – Stój za mną. Mamy gości – mruknął, odwracając się.
        Wychyliłam się lekko za jego plecy, aby zobaczyć, że przed nami stoi trójka nieznajomych wampirów. Jeden z nich, blondyn z długimi włosami pofarbowanymi na końcówkach na czarno, stał najbardziej wysunięty z ich wszystkich i patrzył się nas nas z wrogością. Jego kompani mieli bardziej przyjazne, jeśli nawet tak można było to nazwać, miny, jednak również dokładnie śledzili nasz ruch.
          – Kim jesteście? – spytał blondyn, gorączkowo przerzucając wzrok ze mnie na Luke'a; tak, jakby bał się, że możemy nagle zaatakować.
         – Luke Copper i... Maggie... Dow...Downson – powiedział niepewnie, aby po chwili powtórzyć – Taa, Luke i Maggie, chcielibyśmy się spotkać z Klausem.
        Przez chwilę zastanawiałam się, po co zmienił moje imię i nazwisko, ale przypomniało mi się, o co prosił mnie jeszcze w samochodzie. Uśmiechnęłam się tylko, tak, jakbym chciała potwierdzić prawdziwość słów mojego towarzysza. Widziałam, że nieznane nam wampiry patrzą na nas podejrzanie.
        Nim blondyn i, jak sądziłam, przewodnik tej grupy, odpowiedział, za nimi wyrósł jak gdyby nic następny nieznajomy.
         Ten jednak różnił się od reszty wampirów. Miał bardzo króciutkie, wręcz nikłe, czarne włosy oraz ciemny, trochę mulatowaty kolor skóry. Lekki zarost dodawał mu pewnej atrakcyjności, a skórzana kurtka, biała luźna bluzka, spodnie moro oraz długie buty do jazdy konnej sprawiały, że zupełnie różnił się od swoich, jak przypuszczałam kompanów. 
         Najpierw spojrzał się z uśmiechem na twarzy na mnie, aby potem przenieść wzrok na Luke'a. A wtedy kompletnie zdziwiła mnie jego postawa.

***

Perspektywa Aileen:

        Myślę, że popadałam w pewną paranoję.
        Odkąd tylko opuściliśmy łąkę, na której jeszcze kilka godzin temu udało mi się zabić tą sukę, co się podobno czarownicą zwała, mam ciągłe wahania nastroju.
       W moim umyśle jest jakby pewna luka, którą muszę czymś zapełnić, ale kompletnie nie wiem, czym. Raz mam ogromne wyrzuty sumienia z powodu tego, że kogoś zabiłam; za chwilę jednak pojawia się żądza zemsty i mam ochotę wysadzić w powietrze każdą osobę, która stanie mi na drodze.
       Nie wiem sama teraz, kim jestem. Na pewno nie tą Aileen Whitmore, jaką można było znać ze szkolnej placówki. Spokojna, ułożona dziewczyna, z trudną przeszłością, lekko niepewna swoich czynów, ale z pewnością pomocna dziewczyna. Nie wydawało mi się, abym nadal nią była.
        Udawałam. I w samolocie, i po wyjściu z niego. Wcale nie wracałam do normalności. Dzięki czarom, jakie udało mi się znaleźć w księdze babci, zmieniłam wygląd swoich oczu na naturalny, Dałam tym samym nadzieję innym towarzyszom podróży, że jest ze mną coraz lepiej. Tak naprawdę nadal mnie nic nie obchodziło i miałam swój cel, który chciałam jak najszybciej spełnić.
         Spojrzałam na swój nadgarstek, który powoli goił się. Od razu po jego rozcięciu, owinęłam go kawałkiem swojej bluzki, aby zrobić prowizoryczny bandaż.
          Od zdarzenia na łące miałam świadomość, że nie jestem tą samą osobą, co wcześniej. Nie tylko z charakteru, ale i fizycznie. Przepełniała mnie ogromna moc, czułam to. Mogłam czarować. 
          Jedno zaklęcie i oczy na powrót nabrały swoją prawdziwą barwę. Nie zamierzałam za pomocą zaklęć zagoić całkowicie mój nadgarstek – przypominał mi o tym, co świetnego udało mi się dzisiaj dokonać.
           Wiedziałam, że jednocześnie przegrałam, ale i wygrałam. Zmieniałam się powoli w takie same istoty, jakimi była moja rodzina. Bezduszne, pozbawione serc i uczuć czarownice, którym największym mottem życiowym było Zabij jak najwięcej, ciesz się jak najdłużej. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że geny kiedyś przejmą za mnie kontrolę.
    Tylko że matka i Elizabeth się nieco myliły. Jestem morderczynią od teraz. Ale moimi najbliższymi ofiarami na pewno nie będą niewinne istoty, które moja rodzina zabijała i zabija na pierwszym miejscu.
          Myślę, że drogiej matce jak i jej głupiutkiej córce przyda się wreszcie kara za popełnienie tylu grzechów. A ja jej na nich dokonam

Rodzinne wiązania 

        [...] Każdy Whitmore pozostaje zły na zawsze. Nie ma żadnych wyjątków, a jeśli takie są, są już zabijane w dzieciństwie. Naszym odwiecznym celem jest zabijanie innych, aby posiadać więcej mocy i zniszczyć wreszcie Wampirzych królów. [...]
        To zobowiązanie wobec każdego członka tej rodziny. I każdy ma tego dopełnić, wcześniej czy też później. Jednak Ci, którzy dopełnią tego później, będą mieli o wiele gorzej. Będą cierpieć. [...]
        Nikomu się tego nie udało zniszczyć. Tej przepowiedni. I nikomu nie będzie dane. Bo NADZIEJA* prędzej czy później umrze. [...]**


NADZIEJA* - imię Hope po polsku oznacza Nadzieja (chodzi więc o nią ;))
** - cały ten fragment ma związek z rozdziałem IV. To jest skrócony tekst z księgi babci Aileen.

Hope Mikaelson

***

Ogółem miałam trochę inny plan na ten rozdział, ale chyba aktualnie jest o wiele lepiej. Na pewno w tym jest dużo niejasności (a przynajmniej tak myślę), więc trzeba niektóre fakty skojarzyć. Aileen, tak jak obiecałam, wreszcie się pojawia. Miałam wiele wątpliwości co do pisania z jej perspektywy, bowiem nigdy wcześniej tego nie robiłam, a ona jest dość specyficzną postacią – myślę jednak, że wszystko wyszło naprawdę OK.

Klaus na 100% będzie w następnym rozdziale, miał być w tym, noale... :D
Długo mnie nie było, za bardzo się chyba rozleniwiałam... Albo zwalę to raczej na moją prywatną książkę, którą teraz pisze. Plus, doliczając fan fika, którego niedawno założyłam – jeśli chodzi o pisanie, mam z tym mnóstwooo pracy.
Mam nadzieję, że rozdział się Wam podoba. Zapraszam do komentowania. ;)
Przy okazji: polecicie może jakieś piosenki? Przydają one się bardzo podczas pisania haha. Dzisiejszy rozdział był pisany przy Ricky Martin - Livin' La Vida Loca. ;))

MIŁYCH WAKACJI WSZYSTKIM! x

sobota, 23 maja 2015

Rozdział XIII


Perspektywa Madelain:
 
– Kłamiesz – powiedziałam z pewnym głosem.
To, co usłyszałam od Samanty, naprawdę mnie zszokowało. W końcu nie codziennie słyszy się wiadomość o tym, że twoja matka, która zmarła sześćdziesiąt jeden lat temu, nadal żyje. Jednak to i tak było niemożliwe.
Moja rodzicielka, Josephine, zmarła na gruźlicę, gdy miała trzydzieści dwa lata. Na początku były to tylko objawy silnego kaszlu, a więc nikt zbytnio się tym nie przejął, ponieważ przez ciągłe wojny na świecie i małą ilość odpowiednich specjalistów – lekarzy, było to po prostu wręcz normalne. Zrzucaliśmy więc to na silne przeziębienie, które trwało jednak dobre cztery miesiące. Potem było tylko gorzej. Josephine pluła krwią, budziła się nocami i przez kilka następnych dni nie spała, również niczego nie jadła, przez co jej wygląd zmienił się diametralnie. Było widać na na rękach i nogach kości z wygłodzenia, sińce pod oczami nabierały na barwie. Ojciec, Andre, próbował za wszelką cenę znaleźć w pobliżu naszej miejscowości jakiś dobrych lekarzy, jednak ci zazwyczaj zamieszkiwali tylko i wyłącznie w Paryżu, do którego dzieliło nas dobre trzysta kilometrów i niemożliwe było udanie się tam po nich. Pewien weterynarz, nasz sąsiad, czterdziestopięcioletni wdowiec, prawdopodobnie jeden z najmilszych ludzi, jakie kiedykolwiek miałam okazję spotkać, przepisywał mamie jakieś zioła, które sprawiały, że czasami naprawdę czuła się lepiej i wyglądało to tak, jakby właśnie wyzdrowiała.
Niestety, były to tylko pozory.
23 września 1953 rok, dokładny miesiąc przed urodzinami mojego brata, Davida, mama zmarła. Ojciec popadł w depresję, zamknął się w sobie, praktycznie rzecz biorąc nie rozmawiał ani ze mną, ani z moim bratem, to ja zajmowałam się jego opieką i gospodarstwem domowym. Andre pracował do późna u jednego z najbardziej bogatych gospodarzy w naszym obrębie miasta, wracał zazwyczaj godzinę przed północą. Siedmioletni David już wtedy spokojnie spał na górze w swoim pokoju, ja natomiast dzielnie czekałam do powrotu ojca. Gdy wracał, patrzył jedynie na mnie mizernym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć To nie ma sensu, Madelaine. To życie nie ma sensu. i udawał się na górę do łóżka.
Pewnego razu, kiedy popijając jarzynowy sok czekałam na jego powrót, wrócił naprawdę wcześniej niż zazwyczaj. Zupełnie inaczej, tak jakby szczęśliwszy przemierzył drzwi, patrząc od razu w miejsce, w którym zwykłam siedzieć. Wyglądał bardziej weselej, był nawet uśmiechnięty. Podszedł do mnie i wziął na kolana. Była to jedyna z chwil rok po śmierci matki, w której naprawdę poczułam się kochana i chciana. Wtedy też mocno mnie uścisnął i powiedział, że mnie kocha i że przeprasza, że tak to wszystko wygląda. Widziałam ból w jego oczach, a następnie smutek, który próbował zakryć. Pamiętałam to wszystko tak dokładnie...
– Tato, nie płacz. – Brązowowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do mężczyzny, który trzymał ją na kolanach. Ten tylko przetarł słone krople łez ze swojego policzka i pogłaskał dziecko po jej długich, gęstych, zaplecionych w nieschludnego warkocza, włosach.
– Nie płaczę, Madi. Nie płaczę. – Podniósł się z krzesełka, na którym siedział, i złapał córkę za rękę, prowadząc na balkon. Była już gwieździsta chłodna noc, jesień dawała we znaki.
– Tato, czemu to wszystko jest takie trudne? Czemu mama musiała umrzeć? Czemu ty tak się zachowujesz? Czemu ignorujesz mnie i Davida? Proszę tato, ja naprawdę nie daję rady bez ciebie. – Dziewczyna zaszlochała, zła na siebie, że okazuje swoje uczucia publicznie, ale nie mogła wytrzymać. Świadomość tego, że jej życie zawsze będzie tak ponuro wyglądało, a David nie dostanie szczęśliwego dzieciństwa, przerażała ją.
Andre uklęknął przed Madelain, odrywając jej ręce z twarzy, na której ukazywały się coraz liczniejsze krople łez. Wiedział, że to po części była jego wina zaistniałej sytuacji i że nie spełniał się w tej roli, w którą powinien najbardziej był się angażować – ojcostwo.
– Madi, spójrz na mnie. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. Trzeba najpierw pocierpieć, aby potem ujrzeć światełko w tunelu. Jesteś mądrą, dużą dziewczynką, przykładną siostrą i córką. Gdyby matka żyła, byłaby ogromnie z ciebie dumna tak samo jak i z Davida. To są trudne czasy, Madi, mi też jest bardzo ciężko i wiem, że to wszystko, co przeżywałaś, było moją winą. Ja próbowałem od tego uciec, Madi. Już teraz nie będę próbować. Proszę cię, pomimo wszystkiego, bądź silna i pamiętaj, że mama nie umarła. Może nie tyle co fizycznie, ale nadal jest w twoim sercu. Nadal jest i będzie przy tobie, nawet, gdy nie będziesz zdawała sobie z tego sprawy. Musisz być silna za nas wszystkich. Za mnie i za Davida. Bo ja już dłużej nie mogę.
Następnego dnia już nie żył, pracownicy kopalni znaleźli go powieszonego na jednej z gałęzi nad kamieniołomem. Popełnił samobójstwo.

***

Perspektywa Hope: 

Jesteś cholernym egoistą – mruknęłam, opierając głowę o oparcie siedzenia. Ta podróż mnie nużyła, naprawdę byłam zła, a jednocześnie bałam się o to, czy faktycznie Luke wypełni wszystkie warunki umowy. Dotychczas nasze stosunki nie były zbyt owocne, a nawet powiedziałabym, że co najmniej graniczące z nienawiścią.
Usłyszałam śmiech wydobywający się ze strony Luke'a.
– Ale za to jakim przystojnym, nieprawdaż? – Dźgnął mnie łokciem w żebra, na co zadziałałam natychmiastowo. Złapałam jego prawą rękę, wykręcając ją do tyłu, za jego włosy. Swoją drugą ręką podparłam się o jego tors. Moja głowa była niebezpiecznie blisko obok jego. Déjà vu. Szkoła, korytarz, marny detektyw w mojej postaci. Nienawidzę powtórek. I nienawidzę, jak ktoś, kogo nie lubię, zachowuje się wobec mnie w taki poniżający sposób.
Sama tak naprawdę nie wiem, czemu aż tak bardzo przejęłam się jego zachowaniem. Przecież zachował się dość... koleżeńsko? 
Luke nadal patrząc w moje oczy, zahamował natychmiast samochodem, tym samym denerwując kierowcę za nami, który zaczął przeklinać na głos, jacy to młodzi ludzie są niewychowani. Facet przejechał swoim białym peugeotem obok nas, wymachując groźnie ręką, jakby odganiał muchy. Luke na to tylko się zaśmiał, zwracając na siebie moją uwagę.
Nienawidziłam w sobie uczuć. No bo hej, wcale nie jest komfortowo dyszeć jak po seksie przy chłopaku, na którym teraz całym swoim ciałem się opieram. Dodatkowo, znowu hej, to mój wróg!
Nim zaczęłam się odsunąć, Copper wyrwał swoją rękę z mojego uścisku i popchnął mnie na przeciwległą ścianę. W sekundzie moje plecy uderzyły o szklaną powłokę, jednak nie przysporzyło mi to bólu. Nic dziwnego.
Luke przybliżył się bliżej mnie, zmieniając teraz rolę osoby dominującej. Gdy centymetry dzieliły mnie od jego twarzy do mojej, sądziłam, że mnie pocałuje. Cholera, nie możesz być tak naiwna! Przyznaję, nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji, znam tylko takie momenty z fan fiction. Ewentualnie dobrych brazylijskich telenoweli.
 Pomyliłam się.
Ale czekaj, czego ja oczekiwałam? Namiętnych pocałunków od swojego wroga?
Copper ominął część mojej twarzy, aby swoją zbliżyć do mojego lewego ucha. Odczuwając jego ciepły oddech, ciarki pod tą częścią ucha i pewne podekscytowanie, którego natychmiast chciałam się pozbyć, usłyszałam:
– Nie powinnaś tego robić, kochanie.



***

Wreszcie! Cieszycie się? :) 

Chyba za dużo mam na głowie, aby wszystko ogarnąć. Ale niedługo wakacje, ah, mam ogromną nadzieję, że wtedy Was aż zaskoczę ilością dodawanych rozdziałów. 
Lupe (Luke + Hope) moment był, aff! I wreszcie coś więcej o historii Madelain, która będzie odgrywać ważną rolę w przyszłości. No ale to niedługo...

Miłej soboty!

środa, 22 kwietnia 2015

Rozdział XII

Perspektywa Madelain:

Przebudziłam się ze snu z powodu uporczywego bólu głowy, który nadal trwał i tylko się nasilał. Było mi gorąco, nawet otwarte na oścież okno w niczym nie pomagało. Cała byłam spocona, czułam, jak koszulka przykleja mi się do ciała. Chciałam się lekko podnieść, bo byłam kompletnie zdezorientowana; nie wiedziałam, ile spałam, gdzie dokładnie jestem oraz gdzie są wszyscy – jednak gdy tylko spróbowałam podeprzeć się na łokciu, ból wzmocnił na sile, a ręka bezwiednie opadła na poduszkę obok.
Byłam wyczerpana. Cały czas czułam zapach krwi, który strużkami płynął wzdłuż mojej szyi. Przewróciłam się na drugi bok, oddychając głęboko.
Podświadomie czułam, że ktoś jest blisko mnie. Na początku sądziłam, że to po prostu przez mój aktualny stan zdrowia odczuwam jakieś niepokojące emocje, może nawet mi się coś wydaje, jednak chwilę potem przekonałam się, że mijało się to z prawdą.
W rogu pokoju ktoś stał. Na początku widziałam daną postać jak zza mgłą, jednak potem wzrok się wyostrzył. Fioletowe włosy śmignęły mi przed twarzą, po czym nagle ich czupryna znalazła się obok mnie. Okalały one włosy pewnej dziewczyny z chytrym uśmiechem wypisanym na twarzy. Jej pełne krwistoczerwone usta szeptały jakieś słowa, których kompletnie nie mogłam usłyszeć. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę znam osobę, która stoi obok mnie – Samanta. Czterysta pięćdziesięcioletnia lat wampirzyca, jedna z najbardziej modnych kobiet w Europie w swojej epoce. Jej charakterystyczny sposób ubierania i rażące w oczy włosy poznałabym wszędzie.
– Czego chcesz? – warknęłam, kiedy ta zaczęła przechadzać się dookoła łóżka, na którym leżałam.
Kiedyś zapewne byłabym zadowolona z tego, że wreszcie wróciła i możemy znów stać się tak bliskimi przyjaciółkami jak kiedyś – po upływie czasu wiem jednak, że to po prostu niemożliwe. Opuściła mnie, gdy najbardziej potrzebowałam jej pomocy, gdy mogłam wyliczyć na palcach jednej ręki, ile czasu życia mi pozostało. Tak się nie zachowują przyjaciółki.
– Ojć, Madi, grzeczniej, złotko. Wróciłam do ciebie. Pomogę ci – powiedziała, siadając obok mnie i przeczesując palcami moje włosy. Odsunęłam się, z trudem, jak najdalej od niej, co skomentowała tylko i wyłącznie śmiechem. Gdzie do cholery są wszyscy?!
– POMOŻESZ? Pomożesz powiadasz? – prychnęłam. Byłam naprawdę wściekła, co skutkowało jedynie coraz gorszym samopoczuciem. Kompletnie nie wiedziałam, skąd Samanta się tu wzięła; zazwyczaj przecież podróżowała po Europie, zbytnio nie umilało jej się lecieć do USA. Poza tym, nic tu jej nie trzymało...
– Wiele rzeczy się zmieniło, Madi. Ja się zmieniłam. Możemy znów tworzyć duet jak za dawnych lat. 
– Niby dlaczego miałabym ci wierzyć po tym wszystkim, co mnie przez ciebie spotkało? 
Nie wierzyłam w ani jedne jej słowo. To było za wiele. Gdybym tylko mogła, z chęcią inaczej poprowadziłabym tę rozmowę. Pragnęłam krzyczeć, wołać o pomoc, może pan Mr. wilk nawet raczyłby ruszyć dupę sprzed telewizora i mi pomóc, ale nie mogłam. Coś, jak gdyby niewidzialna siła. I miałam nawet pewność, że to wszystko jest kontrolowane właśnie przez nią. Przez wroga, który teraz siedzi na przeciwko mnie.
– Och, Madi. Twoja matka nadal żyje i wiem, gdzie ona jest.

***

Perspektywa Hope:

Dalszą drogę praktycznie w ogóle się do siebie nie odzywaliśmy. Pozostałam tylko na pytaniach, czy długo jeszcze do naszego miejsca docelowego. 
Im dalej jechaliśmy, tym coraz mniej robiło się tłocznie. Ludzie, którzy szli po chodnikach byli jakby wygaszeni, bez poczucia życia – to zupełne przeciwieństwo tych, których mogłam ujrzeć jeszcze przed kilkoma minutami na jednej z uliczek, którą razem z Lukiem mijaliśmy.
Co również było dla mnie dziwne, w ogóle nie widziałam żadnych nastolatków, a tym bardziej dzieci. Nigdzie ich nie było. Nie mogłam zwalić tego na złą pogodę, bo słońce wręcz raziło po oczach. Nie sądziłam również, aby szkoła zabiera im tyle czasu.
Copper jakby czytał mi w myślach, doskonale wiedział, o czym myślałam, zaczął mówić:
– To jest ta mroczniejsza część Nowego Orleanu, słonko. Każdy z ludzi, którzy tutaj przechodzą, są istotami nadprzyrodzonymi. Ponieważ teraz jest środek południa, więc raczej mniejsza część wampirów się tutaj przemieszcza. Za to to jest właśnie idealna pora dnia dla czarownic.
– Och... – wymsknęło mi się. Pomimo iż nie darzyłam Luke'a zaufaniem, to jednak jego wypowiedź wydawała się być prawdziwa i dość logiczna. Zresztą nie sądziłam, że w tej sprawie byłby chętny mnie okłamać, gdyż nie miałby z tego żadnych korzyści.
Zastanawiało mnie tylko jedno...
– Czemu powiedziałeś, że w południe jest tutaj tylko mniejsza część wampirów?
Naprawdę mnie to zainteresowało. Nie widziałam przyczyny, z której właśnie musiałyby rezygnować z rajskiego życia w ciągu dnia. To nie to samo co przechadzanie się po pustym mieście w nocy.
Widziałam kątem oka, że Luke jest już zirytowany moimi pytaniami. Ominął kolejny samochód i skręcił w jakąś węższą uliczkę. Po jego znajomości miasta i swobodnej jeździe, mogłam przypuszczać, że bywał tu nie jeden raz. Ale przecież sam mówił, że był w armii jednego z pierwotnych, więc to nie byłoby wcale dziwne.
– Eh... pierścienie, kotku. Każdy wampir musi je nosić w ciągu dnia. W przeciwnym razie słońce mogłoby nas zabić. Tak, zabić tak nieodwracalnie. W nocy już to nas nie obchodzi, to właśnie czas, gdzie w NO jest wręcz rzeź niewinnych ludzi. Tylko wampiry, które mają na tyle szczęścia, aby ubłagać czarownice o takie pierścienie, mogą spokojnie chadzać się przez miasto w ciągu dnia.
– To dotyczy wszystkich wampirów, nie tylko tu?
Luke wyjął swoją drugą rękę z kieszeni – pierwszą nadal prowadził – i pokazał mi ją. Chodziło mu oczywiście o pierścień, który miał na wskazującym palcu prawej ręki. Był on z zielonym kryształkiem w środku, po bokach lekko brązowy, wykończony wygrawerowanymi literami W.K.M.
– Tak, wszyscy, no nie licząc tej gwardii kilku pierwotnych. – Jego śmiech rozniósł się po całym samochodzie. Musiałam przyznać, że jego poczucie humoru było dosyć dziwne, a momentami przerażające.
Wtedy przypomniałam sobie o Madelain... Ona też przecież nosiła podobnej wielkości pierścień. Doskonale pamiętam, jak pierwszy raz ją o niego zapytałam.
Siedziałam na łóżku, wpatrując się w wielką szafkę z różnego rodzaju książkami. Większość autorów kompletnie nie znałam, niektóre kojarzyłam ze szkoły, ale i tak było to mniej niż 3/4 całej kolekcji.
Pokój Madelain był dość tajemniczy, z drugiej strony szczycił się nowoczesnością – mocno fioletowe ściany, z czarnymi mrocznymi postaciami ku górze, które zajmowały większą część sufitu. Wyglądały jak jakieś duchy, które chcą wyssać krew z gości, którzy mieli czelność wejść do danego pokoju. 
Meble w pomieszczeniu były wszystkie białe, często śmiałyśmy się, że ulubionym sklepem Madi jest Ikea. Dość powszechny był w tutaj bowiem w USA żart o tym sklepie.
Książek było mnóstwo, zajmowały większą część pokoju. Szafki sięgały aż do sufitu. Daquin bowiem uwielbiała zaczytywać się głównie w jakieś romansidła, a potem przez tydzień ryczeć nad ich fenomenalnym zakończeniem.
– Zawsze wpatrujesz się w te książki z taką fascynacją, a nigdy nie poprosisz mnie o wypożyczenie jakiejś. – Usłyszałam głos dobiegający od otwieranych drzwi. Madi w fioletowej sukience, prawie już gotowa na wyjście na jesienny bal, stała i przeglądała się w lustrze. – Pomożesz mi zrobić makijaż i pomalować paznokcie u rąk?
– Jasne – powiedziała uradowana, szybko zbierając się z ciepłego i wygodnego łóżka. 
Chwilę zajęło mi odnajdowanie się w kosmetykach i różnych dużych kosmetyczkach, aż wreszcie znalazłam upragniony lakier do paznokci – srebrny idealnie się nadawał do dzisiejszej kreacji Daquin.
Podeszłam do niej, kiedy właśnie kończyła upinać włosy w bujnego koka. Położyła lewą rękę na biurku, czekając na moje dalsze poczynania.
Gdy kończyłam już malować paznokcie u tej ręki, coś przykuło moją uwagę.
– Madi, czemu ty tak właściwie ciągle nosisz ten pierścień? – Zapytałam, czując, że moja ciekawość wygrywa nad cierpliwością. 
– Dała mi go jeszcze moja mama, kiedy żyła. Powiedziała, że przyda mi się w życiu i nigdy nie mam go zdejmować, gdyż to przyniesie mi same nieszczęście. Prawdopodobnie dawno spróbowałabym już go usunąć z mojego palca, ale jeszcze za czasów przyjaźnienia się z Samantą, ta dała mi radę, mówiąc, że matka miała całkowitą rację i jest to niezbędne do życia. Jakoś... przyzwyczaiłam się do niego, po prostu mam go jak mam i jest okej.
Biorąc pod uwagę to, że jedynymi wampirami, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam, były Madelain i Luke, a oni obydwaj mieli pierścienie, faktycznie by to się zgadzało. Naprawdę nie lubię liczyć tych krwiopijców z łąki, na której walczyliśmy – złe wspomnienia, poza tym wtedy nawet nie dopatrywałam się, czy noszą jakiekolwiek błyskotki czy też nie.
Ale jest przecież jeszcze coś, co się kompletnie nie trzyma kupy.
– Luke, ale... ale skoro wszystkie wampiry muszą je mieć to... to czemu ja nadal żyję nie mając go? – zapytałam zszokowana. Właśnie już od kilkunastu lat powinny zostać ze mnie same prochy.
Copper oderwał wzrok od ulicy i spojrzał prosto w moje oczy. Czułam ich intensywność, która aż kuła.
– Mówiłem ci już, kochanie, że jesteś wyjątkowa?


Hope Mikaelson

***

Wreszcie, po jakiś półtora miesiąca czasu, znowu nadchodzę z rozdziałem! Chyba ostatnie intensywne czytanie FF skusiło mnie do dokończenia pracy nad tym rozdziałem.
Pisanie go to w większości dość duży spontan, ale wyszedł, według mnie, naprawdę dobrze! I Madelain się wreszcie pojawiła, i to w teraźniejszości jak i przeszłości! :) Zaskoczeniem może być Samanta, ach, czuję, że to ona tutaj będzie prawdziwym czarnym charakterem. x Oczywiście Luke jeszcze nie pokazał na co go stać, ale spokojnie, Lucio się niedługo wyjawi z prawdziwym (gorszym) sobą. ;)

Komentarzy coraz więcej – dziękuję! :) Prosiłabym jednak, abyście pisali, co się Wam w rozdziale podobało/co byście zmienili itp. To naprawdę pomoże mi w doskonaleniu tego opowiadania.

Miłego dnia, Sharpenedzi! :)

Aileen Double.



środa, 11 marca 2015

Rozdział XI


Właśnie staliśmy wraz ze swoimi bagażami na lotnisku. Luke gdzieś się nagle ulotnił, stwierdził, że musi załatwić jeszcze coś ze służbami pokładu samolotu. Prawdopodobnie coś się im nie zgadzało w papierach, a on chciał uniknąć dłuższego spędzenia czasu tutaj na wyjaśnianiu tego z nimi – więc i pewne było to, że znów użyje swoich nadnaturalnych zdolności.
Przygryzałam lekko wargę, martwiąc się o stan Madelain. Praktycznie całą podroż spędziła na drzemce na ramieniu Nika – jednego z wilkołaków, który udał się z nami do Nowego Orleanu. Skarżył się na to wielokrotnie, nawet raz zaczęlibyśmy się ja z nim nawzajem obrzucać błotem, krzycząc na siebie w samolocie, jednak zapobiegł temu Copper, który powstrzymał mój napad gniewu, a Nika doprowadził do pionu. Byłam mu bardzo wdzięczna. Chyba zbyt dużo dzieje się, abym mogła kontrolować swoje czyny i zachowanie. Tak jak w rollercoasterze.
Przez resztę podróży raczej nie odzywałam się do nikogo, kilka minut tylko Luk poświęcił mi na opowiadanie o pierwotnej rodzinie, do której teraz mieliśmy się udać. W sumie informacje, jakie mi przekazał, były powtórzeniem tego, czego wcześniej mogłam dowiedzieć się od Aileen.
Aileen, właśnie. Wydaje mi się, że jest z nią już o wiele lepiej. Nie zamieniliśmy ani słowa od pobytu na polanie, ale wydaje mi się, że powoli dochodzi do siebie. Daquin była na tyle odważna (ona zresztą zawsze taka jest), że udało jej się z nią chwilę porozmawiać. Niby głupie kilka zdań, ale dzięki nim przekonałam się, że nasza przyjaciółka powoli wraca do życia. Odpowiadała z uśmiechem, nawet pod koniec rozmowy Madelain zrobiła krok i podeszła do niej bliżej, aby ją uściskać. Nie wiem, czy to przytulenie Aileen oddała ze względu na to, że jej uczucia powracają, czy też dlatego, że była tym tak zaskoczona, że nie wiedziała co się dzieje... No albo przynajmniej nie chciała tego odmówić Daquin, patrząc na to, w jakim aktualnie wampirzyca jest stanie.
Przeniosłam wzrok na telefon, sprawdzając, która jest aktualnie godzina. Przez ostatni czas weszło mi to w nawyk, prawdopodobnie dlatego, że tylko jakiś głupi krótki czas dzielił życie Madelain od oddalenia się jej duszy na drugi świat. A ja nie chcę, aby odchodziła.
– Przepraszam, wszystko z panią w porządku? – Usłyszałam głos dobiegający od mojej lewej strony, po której stała Madi razem z Nikiem. Odwróciłam głowę, aby swoimi oczami ujrzeć staruszkę, pewnie już po siedemdziesiątce. Podpierała się o brązową, drewnianą laskę. Miała na sobie fioletowy berecik, jej długi i skórzany płaszcz okrywał prawie jej całe ciało. Widoczna była duża ilość zmarszczek na jej twarzy, gdy wyciągnęła ręce mogłam stwierdzić, że w życiu dużo przeszła, bo były lekko posiniaczone, widoczne były cienkie żyły.
Madelain podniosła głowę z ramienia Nika, który tylko przekręcił oczami na zaistniałą sytuację. Faktycznie, zachowanie Daquin mogło nabierać podejrzeń. Jej oczy straciły ten dawny blask, na czole miała stróżki potu, a jej rana była już lekko widoczna przy policzku. Musiałam interweniować.
– Och, um, tak, wszystko z koleżanką dobrze. Po prostu jest zawsze taka poddenerwowana jeśli chodzi o lotniska i samoloty. Boi się latać. – Uśmiechnęłam się jak najserdeczniej mogłam. Staruszka niezbyt wydawała się przekonana moimi zapewnieniami, ale postukała krótko laską o ziemię, kiwając głową zaczęła odchodzić. Gdy już miałam odetchnąć z ulgi, nagle odwróciła się ponownie w naszą stronę. Gdybym nie była wampirem, zapewne nigdy nie usłyszałabym, co mówi.
– Klaus nie lubi obcych wampirów w swojej posiadłości.
Zmarszczyła brwi i ponownie zaczęła odchodzić. A my zapewne wyglądaliśmy komicznie, cali zszokowani i ledwo mogący oddychać. W takim stanie znalazł nas Luke.
– Idioci. Oczywiście nie musiało się im coś zgadzać w komputerze, jak zawsze – mruknął pod nosem, poddenerwowany. – A wam co?
Pokiwałam przecząco głową, wyciągając rękę spod bluzy po uchwyt bagażu. Zamierzałam stąd jak najszybciej odejść. Gdy tylko złapałam walizkę, poczułam przyjemne ciepło na swojej ręce. Copper przytrzymywał mi ją i czekał na odpowiedź, związaną z jego poprzednim pytaniem.
Nie mogłam zaprzeczyć, że ten gest mi się nie spodobał. Ale pewnie działałam w szoku, nie?
– Cokolwiek.

***

– Nie jestem pewna, czy zostawienie ich tam samych było dobrym pomysłem – mruknęłam, poprawiając się na przednim siedzeniu samochodu.
Gdy tylko wróciliśmy z lotniska, ku mojemu zdezorientowaniu, udaliśmy się najpierw do hotelu. Luke uznał, że Madelain w tym stanie nie powinna nigdzie się wybierać i że najwygodniej będzie, jak zostanie w ciepłym łóżku. Wilkołak, który przez całą podróż jej towarzyszył, również miał przy niej zostać. Na początku ostro się sprzeciwiałam, nie miałam do niego zaufania – ale czy to dziwne z mojej strony? Przecież jeszcze kilka godzin temu chciał nas wszystkie zabić i wyraźnie można było odczuć od niego czystą nienawiść do nas. Copper zapewniał, że gdy wrócimy nadal będzie tak, jak przed odjazdem. Że nic nikomu się nie stanie. Wspominał o tym, że ma nad nim kontrolę, ale nie byłam co do tego zbytnio przekonana.
Aileen również została. To była raczej moja sugestia. Po prostu wiem, że nie jest jeszcze na siłach, aby zmierzać się z nowymi problemami, jakie pewnie przyniesie nam dojście do domu Mikaelsonów. Poza tym czułabym się bardzo niezręcznie, stojąc obok niej i nie odzywając się ani słowem przez całą podróż w trójkę... Tak, nadal z nią nie porozmawiałam. I wiem, że to z mojej strony jest bardzo dziecinne, ale obiecałam sobie, że po powrocie wszystko załatwię. Ale najpierw Daquin.
Nowy Orlean przypadł mi do gustu. W pewnym sensie odczuwałam, jakbym już kiedyś tu była. Zupełnie nie wiem czemu, przecież nie zdarzało mi się opuszczać Atlanty nawet o krok. Wyjątkiem była jedna z wycieczek szkolnych, ale nigdy więcej się to nie zdarzyło.
Tak czy inaczej, krajobrazy tutaj były niesamowite. Czyste powietrze, ludzie z szerokimi uśmiechami na twarzy, przebrani w stroje karnawałowe i wyśpiewujący jakieś ballady. Rynek, w którym można było zaopatrzyć się w dosłownie wszystko. Nawet przebrani ludzie za czarownice, które wróżyły z kart, znalazły się w tym miejscu.
Czułam się tu szczęśliwa. Tak, jakby te stare budynki, wąskie i długie uliczki, porozwieszane pomiędzy domami na sznurkach ubrania, sprawiały, że wszystkie problemy nagle odchodzą. Ale oczywiście nie mogło to wiecznie trwać. Zwiedzanie miasta z upierdliwym wampirem, który jeszcze sześć godzin temu chciał cię zabić, nie jest zbyt dobrym pomysłem.
– Cholerny samochód. Chyba go spalę, bo w sumie nam już się nie przyda.
Kiwnęłam z dezaprobatą głową. Oczywiście samochód był kradziony, niestety Luke nie zna takiego pojęcia jak taksówka. Chciałam go przekonać, abyśmy jednak jak cywilizowani ludzie odnaleźli kogoś do podwózki, ale z drugiej strony ulice były naprawdę zatłoczone, a znalezienie wolnego taksówkarza czyniłoby się z cudem. Nie mieliśmy na to czasu.
– A więc znasz Mikaelsonów? Z kim się tak właściwie spotkamy? Skąd będzie ta krew do uleczenia Madelain? 
– Zadajesz dużo pytań, złotko. – Puścił mi oczko, wymijając następny samochód na ulicy. Było to o tyle przerażające, że uliczki były wąskie, a podczas wyprzedzenia dzieliły nas tylko centymetry od sąsiedniej ściany.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie – mruknęłam zdegustowana. Nie wiem właściwie czemu, ale przebywanie w jego towarzystwie mnie coraz bardziej irytowało. Jednocześnie było, w pewien sposób, fascynujące. Boże, co ja gadam... 
– Znam, nie znam. Kiedyś byłem w armii hybryd jednego z pierwotnych. To właśnie z nim się dziś spotkamy i to on nam dostarczy tej krwi.
Nie pasowało mi tu jednak coś. Czemu w ogóle Luke miałby zamiar mi pomagać? Przecież pierwotni, z tego co mogłam usłyszeć, to najpotężniejsze wampiry na świecie. Z nimi nie ma ugód, jest tylko walka i spory. Czemu teraz, za pośrednictwem Coppera, miałoby być inaczej? I czemu on się aż tak naraża? A, przede wszystkim, jak to możliwe, że dostaniemy tą krew tak od ręki? Przecież oni nawet nas nie znają!
– Jak chcesz uzyskać to lekarstwo?
– Kotku, mam wiele w zanadrzu. Mikaelsonowie mają mi dług do spłacenia.
– Ale...
– Chcesz, aby Madelain całkowicie wyzdrowiała?
Głupie pytanie. Jasne, że to jest moim priorytetem w obecnej chwili. Pokiwałam głową na znak potwierdzenia.
– Więc zaufaj mi i rób to, co ci każę.
Nie, nie mogę ci zaufać Luke – mówił rozum.
A co ci szkodzi – mówiło serce.
I jak wygrasz z tymi dwoma pieprzniętymi narządami?


Hope Mikaelson

***

Pierwsze, co chcę napisać – BARDZO WAM DZIĘKUJĘ ZA ILOŚĆ KOMENTARZY POD OSTATNIM ROZDZIAŁEM! Naprawdę miło jest widzieć, że ktoś czyta moje wypociny i że one komuś się podobają. :) Zapraszam oczywiście nadal do komentowania, bo im więcej komentarzy, tym większa moja motywacja do pisania, tym samym szybsze wstawienie rozdziału. ;)
Ostatnio udało mi się wymyślić tak dokładniej fabułę do ok. czternastego rozdziału i będzie dużo akcji zwrotnych, zaskakujących – myślę, że przypadnie Wam to wszystko do gustu.
Niestety nie mogę regularnie wstawiać rozdziałów, gdyż na pisanie nie zawsze mam czas, a zwłaszcza teraz podczas szkoły. Ale możecie śmiało pytać, kiedy prawdopodobnie wstawię – spróbuję podać przybliżony czas.

Co do rozdziału – znowu jakieś zagadki, za dużo tych zagadek, nie? :) One mają jednak wspólne cele. Hope + Luke to aww, naprawdę podobają mi się ich relacje, choć to dziwne, bo to ja je przecież tworzę, nie? :) Ale zmiany w bohaterach niedługo będą diametralne, czekajcie z niecierpliwością!

Miłej nocy kochani! 
Aileen Double.

wtorek, 3 lutego 2015

Rozdział X

ROZDZIAŁ NIEDŁUGO ZOSTANIE SPRAWDZONY I POPRAWIONY!     

       Siedząc znudzona na fotelu, przeglądałam krajobraz za małym białym okienkiem. Widoki nie były jakieś szczególne, same niebo i chmury. Z niektórych można było nawet odczytać jakieś wzory, obrazki, litery lub też słowa, jednak te zdarzały się rzadziej – albo ja po prostu byłam na tyle niekreatywna i pomysłowa, że ich nie dostrzegałam.
       W słuchawkach po raz kolejny usłyszałam utwór Ed'a Shareena Give Me Love. Rozmarzona, przymknęłam oczy, wsłuchując się w tekst piosenki.

                                                 Obdaruj mnie miłością, jak nigdy dotąd
                                                 Ponieważ ostatnio pragnąłem jej jeszcze bardziej
                                                 Może i minęło trochę czasu, ale ja wciąż czuję to samo
                                                 Może powinienem pozwolić ci odejść
                                                 I wiesz, że będę bronił swojego przekonania
           
       Za kilka godzin znajdę się w miejscu, gdzie prawdopodobnie są jeszcze moi rodzice. Albo byli... Ważne jest jednak to, że znajdę się w rodzinnym miejscu. To stamtąd pochodziłam. Pamiętam, jak Luke powiedział Więcej morderstw, ciągłe bitwy i rzezie w Nowym Orleanie, tylko po to, aby zapomnieć o tej katastrofie. Nowy Orlean. Czy tylko mi się kojarzy z nowym czymś? Z nowych istnieniem, życiem, możliwością naprawy wszystkiego?

Poświęć mi trochę czasu albo pozwól uczuciom wygasnąć
Zagrajmy w chowanego, aby odwrócić sytuację

       A co jeśli ich spotkam? To raczej niemożliwe, ale... Uhm, w ostatnim czasie przekonałam się, że takie zwroty akcji jakie można obejrzeć w amerykańskich filmach sensacyjnych są możliwe w rzeczywistym świecie. I u mnie właśnie tak było. 
   Nie uważałam się nigdy za odważną osobę. Nawet nie umiałam postawić się komuś w sytuacji. Przychodziło mi to z trudem nawet przy człowieku. A przecież jestem wampirem! Powinnam być zła, rządna zemsty, nie interesująca się sprawami ludzkimi i egoistyczna... Taka jak Luke. 
       Tymczasem co ja robię?! Nawet nie umiem porozmawiać ze swoją przyjaciółką, Aileen, która do teraz nie powróciła wyglądem do swojej poprzedniej postaci. Powinnam kopać, bić, używać przemocy, wszystkiego, tylko po to, aby jej pomóc wrócić do rzeczywistości. Tymczasem nawet nie chcę spojrzeć jej w oczy, bo wiem, że nie dam rady – nie pomogę, nie pocieszę, nie zrobię niczego, bo jestem bezużyteczna. I ta prawda ogromnie boli.
         To nie jest tak, że się jej brzydzę. Bron Boże! Tylko po prostu... to jest ciężkie, ok? Nigdy nie byłam w podobnej sytuacji, pomimo że na co dzień byłam wampirem, to oprócz tego wiodłam normalne ludzkie życie. Przecież uważałam się też po jakiejś części za człowieka! Ale zawsze byłam słaba, a teraz nie potrafię racjonalnie myśleć. Nie potrafię uratować życia Madelain. Nie potrafię pomóc wrócić Whitmore do siebie, do swojej własnej duszy. Gdyby nie Luk... Co bym właściwie zrobiła? Siedziałabym najprawdopodobniej dalej na łące i płakała. Pewnie po chwili zadzwoniłabym na pogotowie, wiedząc i tak, że żadnej z mojej przyjaciółek nie pomogą. NIE ZROBIŁABYM NICZEGO.
  
Moja, moja, moja, moja, obdaruj mnie miłością
Moja, moja, moja, moja, och, obdaruj mnie miłością

         Wiele razy zastanawiałam się, czy gdybym miała rodziców przez całe swoje życie, to czy byłabym inna. Lub kim bym była. Dobra, zła? Sądząc po ostatniej rozmowie z Copperem, jeszcze przed przyjściem dziewczyn na polanę, raczej okazuje się, że stałabym po tej mrocznej stronie. Ale pewnie byłabym inna. Lepsza. Umiałabym sobie poradzić. Umiałabym innym pomóc. Nie odczuwałabym potrzeby miłości, potrzeby mówienia Kocham cię, potrzeby wyżalenia się komuś. Przez cały czas żyłam w błogiej nieświadomości, prawie pewna, że życie nadal będzie takie idealne, jak było na początku. Pomyliłam się. 
         To będzie trudne. Ale muszę się podnieść. Muszę, gdyż nie pozwolę, aby komukolwiek z moich bliskich się cos stało.

***

       Wyrywając się z przemyśleń, wyciągnęłam słuchawki z uszu i spojrzałam na ekran telefonu. Była 17:50, czyli jeszcze jakieś półtora godziny lotu. W samolocie większość ludzi spała, albo też grała na tabletach, oglądała telewizję przez małe ekraniki umieszczone na siedzeniach. Spojrzałam w prawo. Obok mnie miejsce zajmował Luke. Nie cieszyłam się z tego, ale to on stawiał aktualnie warunki. Z przymkniętymi oczami mruczał pod nosem jakiś teks piosenki. Zajrzałam zza siedzenia. Za nami siedziała Madelain opierająca się o naszego podróżnego wilczka, który z irytacją patrzył na głowę Daquine spoczywającą na jego ramieniu. Uśmiechnęłam się i srogim wzrokiem patrząc na niego, poruszając lekko ustami, szepnęłam A tylko ją tknij. 
      W drugim rzędzie siedzeń, po prawej stronie siedziała Aileen, czytająca książkę. Usta nadal miała złączone, twardo je do siebie przyciskała. Gdy tylko mój wzrok napotkał jej, odwróciłam się, nagle interesując się stewardessą, która przechodziła obok.
       – Gorącą czekoladę poproszę – powiedziałam, uśmiechając się mile do pracownicy pokładu samolotu. Odwzajemniła uśmiech, zapisując polecenie na kartce i znikła za drzwiami prowadzącymi prawdopodobnie do pokoju dla personelu. 
         Obiecując sobie wcześniej, że teraz będę dokładniejsza i pewniejsza podejmowania swoich decyzji, z chęcią dowiedzenia się coś więcej o naszej wycieczce do Nowego Orleanu, szturchnęłam łokciem brzuch Luke'a. Ten wydał z siebie jęk aprobaty i z surowością w głosie zapytał:
      – Co chcesz? – Przygryzłam wargę. Wiedziałam, że muszę rozsądnie zadawać pytania, bo nie wiadomo, na ile Luke będzie chętny odpowiedzieć.
        – Czemu akurat Nowy Orlean? Odpowiedz.
        Widziałam rozbawienie w jego oczach. Bawiła go moja postawa. Bawiła go i zapewne cała sytuacja. Poprawił się lekko na siedzeniu i oparł ręce na głowie.
         – Tam jest lekarstwo dla tej ślicznotki. Mówiłem.
        – Pamiętam, że mówiłeś. Ale powiedz, co dokładnie tym lekarstwem jest. Ja muszę to wiedzieć Luke. Teraz! Proszę!
         Widziałam, że próbuje mnie za wszelką cenę ignorować, ale widząc zapewne błaganie w moich oczach, odchrząknął i ponownie w jego dłoni spoczął telefon, a on zaczął się nim bawić. Ma na tym punkcie obsesje, czy co?
         – Krew. Krew jest lekarstwem. Nowy Orlean to miasto pełne zawirowań. Wiele magi. Już od dobrych stuleci jest znane właśnie z zamieszkań przez wampiry, wilkołaki i inne nadprzyrodzone postacie. Sami Mikaelsonowie mieszkali tutaj kilkaset lat temu, ale z powodu wybuchu pożaru i nieznanej dotąd przez innych przyczyny, wynieśli się z tego miasta. Powrócili tutaj szesnaście lat temu, żyją aż do teraz. Uważają się za królów i przywódców tego miasta.
        – A co z ludźmi? Przecież Nowy Orlean jest znany z świetnych uniwersytetów, na których uczą się tysiące ludzi!
          Luke spojrzał na mnie z rozbawieniem. W jego oczach widniał jasny błysk, którego nijak mogłam zinterpretować. Doskonale wiedziałam, że moja wiedza na temat samych wampirów jest aż niedorzeczna i dotąd nie była mi potrzebna. Przez ostatnie dni jednak mogę dostatecznie stwierdzić, że muszę zacząć edukować się w tej dziedzinie... Luke to dobry początek...
         – Ludzie to ich pionki w grze. To nie tak, że wilkołaki chodzą po ulicach z wystawionymi klatami wielkości grzejnika domowego, a wampiry skaczą z jednego dachu na drugi, chcąc oszczędzić na paliwie. Każdy zna warunki i zasady Mikaelsonów – to ich nie przestrzega, ten zaczyna wąchać kwiatki od spodu.
          To, z jakim spokojem o tym mówił, przyprawiało mnie o ciarki. Nie wiem, czy chciałam wiedzieć więcej, ale postanowiłam sobie coś, i tego dotrzymam. Nie chcę dowiadywać się wszystkiego tuż przed tym, jak i mi, i moim bliskim będzie grozić śmierć. Czas wreszcie pokazać, że umiem walczyć o swoje, nawet jeśli nieporadnie.
           – Czemu Mikaelson? Czemu uważasz mnie za córkę jakiegoś Klausa i Hayley?
           Dotychczas wpatrzony z szerokim uśmiechem w telefon, przeniósł wzrok na mnie. Zmarszczył czoło, zapewne zdziwiony zadanym pytaniem. Pokręcił przecząco głową, gdyby nie mógł zrozumieć, czemu mnie to w ogóle interesuje. Ale mnie interesowało. Naprawdę chciałam wiedzieć, czemu ktoś, kogo w ogóle nie znam, uważa mnie za kogoś, kogo nawet z nazwiska nie kojarzę. Nawet jeśli prawda miała być druzgocąca.
          – Już niedługo poznasz odpowiedzi na swoje wszelkie pytania, kochana.

***

         – Hayley, do cholery! Nie waż się tego robić!
        Włosy koloru brudnego blondu lekko roztargały się przez szamoczący wiatr na zewnątrz. Pogoda dość ulewna, kałuże wypełniające większość chodników w Nowym Orleanie. Nic nie zapowiadało na to, że się poprawi – nie tylko poprawi pogoda, ale także relacje w rodzinie państwa Mikaelson.
     Klaus, pokonując z zawrotną szybkością ostatni schodek, wdeptując w kałużę, tym samym ukazując grymas niezadowolenia, podbiegł do niedaleko stojącej brunetki, Hayley Marshall.
      Ta wpakowywała ostatnią walizkę do bagażnika swojego Vana. Ciemny lakier już gdzieniegdzie odpadał, ale samochód nadal nadawał się do użytku.
       Z posępną miną odwróciła się do ojca swojego dziecka. Pięcioletnia Hope spokojnie spała już na tylnych siedzeniach pojazdu, przykryta ciepłym kocem i przypięta do dziecięcego fotelika.
        – Proszę cię, chociaż raz pozwól mi decydować o tym, jaką chcę przyszłość dla Hope! Chociaż raz pozwól mi sprawić, aby odizolowała się od tej całej zgrai wampirów chodzących za nią co krok, aby tylko ktoś jej nie zaatakował! To jest jeszcze małe dziecko, ona MUSI mieć normalne życie!
         Hayley trzaskając drzwiczkami bagażnika, podeszła do Klausa. Dzieliła ich niewielka odległość, jednak i tak czuć było wzrastające napięcie. Patrząc sobie w oczy, każdy próbując wygrać walkę na spojrzenia, tym samym dając do zrozumienia, że jego zdanie jest ważniejsze. 
       Mała Hope Mikaelson była tylko niewinną dziewczynką, która niestety nie urodziła się w dość typowej rodzinie. Ojciec najpotężniejsza hybryda na świecie, przywódca NO, matka również hybryda, alfa swojego stada nad jeziorem Miseree. Do tego na krok nieodpuszczająca ochrona małej dziewczynki, która przez powstałych wrogów przez Klausa, była narażona codzienne na niebezpieczeństwo z ich strony. Z pewnością to nie były warunki do dojrzewania takiej kruszynki, jak ona.
       – Proszę cię, Klaus. Jeden tydzień. Jeden tydzień u rodziny Jacksona. Będzie tam połowa sfory, nic jej się nie stanie. Proszę, pozwól mi spędzić z nią chociaż ten jeden dzień jak najbardziej normalnie i przykładnie.
     Marshall spojrzała z błaganiem na Mikaelsona. Ten wpatrywał się uporczywie w przyciemnioną szybę, za którą smacznie spała jego córka. Odwracając powoli wzrok na matkę jego dziecka, tak jakby swoim spojrzeniem chciał Hope jak najdłużej ochronić, popatrzył na jej oczy. Przepełnione miłością do małej, niewinne oczy, które za wiele przeżyły.
       Kiwnął potwierdzająco głową.
        – Obiecaj, że wrócicie jak najszybciej. Całe i zdrowe.
        – Obiecuję, Klaus.


***

Szczerze powiem, że rozdział wyszedł naprawdę dobry, do tego długi. :) Jestem pozytywnie zaskoczona. 
Przepraszam z góry, że przez taki długi czas nic na stronie publikowane nie było – szkoła pochłania mnie w całości, a przecież połowę tego rozdziału miałam już na początku lutego napisaną!
Dziękuję za komentarze, których niestety jest bardzo mało. Bardzo proszę, to dla Was kilka sekund, a dla mnie ogromna motywacja!

Co do rozdziału...
Przemyślenia Hope są, możemy wreszcie bardziej wgłębić się w jej przemyślenia i to, jaka ona naprawdę jest – co się jednak niedługo ogromnie zmieni!
Luke wydaje mi się, że utrzymuje fason, powiedział trochę więcej o celu podróży i samym Nowym Orleanie, więc to też jest na plus. Wreszcie jakieś nowe informacje z życia wampirów. :D
Retrospekcja mi się bardzo podoba, obiecałam właśnie takie wspomnienia kiedyś, tak więc i obietnicy dotrzymuję. Pojawią się jeszcze one, pojawią, ale to z czasem. Od razu podpowiem, że scena opisana w retrospekcji miała naprawdę duży wpływ na to, co potem działo się z Hope – jej ucieczką przed nieznanym, skokiem z klifu, a wreszcie zamieszkanie w Atlancie. :)

Dziękuję, pozdrawiam.
Aileen Double.