niedziela, 19 października 2014

Rozdział V

   Okropnie się bałam. Moje blond włosy pokryły całą twarz, jak na nieszczęście jednak nie przysłoniły oczu. Wpatrywałam się we wroga, prawdopodobnie przyszłego zabójcę, ze strachem. Nie znałam go, nie wiedziałam, na co mogę się zdobyć, a na co nie. Podejrzewałam, że jest ode mnie starszy, oznaczałoby to też, że silniejszy. A ja mam dopiero szesnaście lat... Nie, siłą się niestety nie pochwalę.
      – Czego chcesz? – warknął, ciągle zmniejszając pomiędzy nami odległość.
      Czego chciałam? Prychnęłam w myślach. Denerwowało mnie samo jego zachowanie, a nie to, co mówił. Jego słowa przelatywały nad moją głową, jakby nie chciały być usłyszane. Dziwny stan. Okropny stan.
      – Odpowiedź! – krzyknął. 
      Jego ton głosu był tak silny, że aż musiałam przymknąć powieki. Strasznie się bałam, jak nigdy. A może to dlatego, że nie brałam udziału w żadnych podobnych okolicznościach? Może wampiry, takie pilnujące i wypełniające swój obowiązek powołany z wampiryzmem, codziennie narażały własne życie? Kompletnie na ten temat nic nie wiedziałam. A szkoda, wszakże może mogłabym jakoś po negocjować w obecnej sytuacji, a tak nawet nie wiedziałam, czy nie oberwę, gdy coś powiem... Ryzyk-fizyk.
       – Czemu JEJ szukasz?
       To pytanie musiało go trochę zdziwić, bo przez chwilę miał zmarszczone czoło, a brwi podeszły mu pod oczy. Zaśmiał się... Zaśmiał się! Nie ma to jak w chwili śmierci śmiać się do swojego wroga. Jednak jego śmiech był... był niesamowity... kojący uszy... Był aromatem dla... NIE!
     – Jak masz na imię, moja droga? – Nie kontaktowałam nawet, co robił. Złapał mnie za podbródek, uniósł go wyżej i spojrzał głęboko w oczy. Czułam się tak, jakby mógł właśnie wyczytać z nich wszystko. Jego brązowe oczy przelatywały mnie na wylot. Mógł zrobić ze mną co tylko chciał, a nawet nie pisnęłabym ze sprzeciwu. Jak w transie... 
     – Hope Creatley – wychrypiałam, nadal nie poruszając się nawet o milimetr. Uśmiechnął się, a w okolicach ust powstały dołeczki... Piękne dołeczki... Co się ze mną dzieje!?
      Puścił mnie, a ja poczułam, jakby odebrano mi wszystko. Nadal chciałam, aby jego ciepły oddech drażnił moją skórę na szyi, aby jego brązowe oczy wpatrywały się we mnie, jak w najpiękniejszy cud świata. Chciałam tego! A co najgorsze, nigdy czegoś podobnego nie czułam. 
        – Co za zbieg okoliczności... – mruknął – Rosalie, bierz ją! 
      Coś przebiło mi się przez skórę. Krzyknęłam, upadłam na kolana i zaczęłam wić się z bólu. Był on niewyobrażalny. W tym momencie chciałam, aby ktoś mnie zabił. Nie chciałam żyć. Płakałam, tak potwornie mnie bolało. Obok serca, na wylot, w moje ciało był włożony długi kołek z drewna. Czułam, jak milimetry dzielą go od tego jednoznacznego miejsca – miejsca, bez którego byśmy nie żyli... Serca. Czułam, jak milimetry dzielą mnie od śmierci. Czułam, jak moje powieki się przymykają, a ciepłe łzy nadal wylewają się z oczu jak podczas deszczu. Czułam, jak tracę przytomność. A potem była tylko ciemność.
        Ostatnie, co zobaczyłam, to szydercze uśmiechy dwóch osób. Jedna z nich to Luk, a druga...? Rosalie? Nie rozumiałam, jak można zabijać kogoś z tak podłym uśmiechem i cieszyć się z bólu innych. To okropne.
         Nie wiem, jak zachowałabym się, gdyby ktoś z moich takich bliskich taki był. Nie chciałabym go znać.

***

                  – Nie odbiera... Znowu!... Gdzie ona jest?
    Wściekła brązowowłosa krzątała się po pokoju, co raz coś zbijając, przewracając lub niszcząc. Z jej ust litanią ciągnęły się bluźnierstwa, na które Aileen momentami ze zdziwienia podnosiła brwi. Owszem, ona też była zdenerwowana, ale nie do tego stopnia, aby swoje emocje psychiczne przelewać na fizyczność. Nie, ona zawsze starała się przyjmować samokrytykę, problemy dumnie unosiły się jej na klacie... a raczej biuście, kwestia sporna. 
       Zawsze umiała przybrać maskę obojętności – a przynajmniej w większości przypadkach. Nie lubiła, gdy ktoś jej współczuł, pocieszał, czy też obiecał, że jej pomoże. Obiecanki-cacanki. Takie puste słowa wielokrotnie płynęły z ust jej rodziców jeszcze, gdy była małą dziewczynką. Uwielbiała te czasy. Wianek na czarnych jak heban włosach, zaróżowione policzki i zaczerwieniony nos, poniekąd znowu od pyłków roślinnych, na które miała uczulenie, długa, jedwabna suknia, zawsze ubrudzona błotem w jej dolnej części, i bose stopy. Uważała, że jej ciało, w tym także i stopy, zostały stworzone po to, aby je używać w naturalnych środowiskach. Lasy równikowe, łąki, pole uprawne, bagna – nie patrzyła na to, czy jej ciało jest pokaleczone, czy też nie. Wierzyła, że jest strażniczką natury. Ale czy tak naprawdę nią była...?
      Małe dzieci, czasem nawet niemowlęta, były wyznaczane na różnych strażników. Tworzono górę zwiędłych liści, kwiatów brzóz, a także igieł, którymi kaleczyło się przedramię dziecka. Na tej górce kładziono niemowlę, dziewięć młodych czarownic odmawiało zaklęcia, które paliły dziecko. I na jaki kolor je palono, to już zależało od wyższych sfer – pierwszych czarownic, mentorów. Jeśli młoda czarownica miała być strażniczką zwierząt, wtedy płomień kolorował na brązowo, jeśli strażniczką zieleni – zielono, nieba i całego gwiazdozbioru – bladoniebieski, nauki i mądrości – biały, dzieci i niemowląt – żółty. Jednak nigdy Aileen nie dowiedziała się, co oznacza kolor fioletowy, bezbarwny i purpurowy. A przy jej ofiarowaniu  płomień iście zamienił się właśnie w kolor bezbarwny. 
       Mała Whitmore wielokrotnie pytała swoich rodzicieli o swoją przyszłość. Ograniczali się tylko do ukradkowych spojrzeń, które mówiły o wiele więcej, niż tylko znowu zaczyna. I Aileen to wiedziała, dlatego zwróciła się o pomoc do swojej babci. Wszakże dopiero niedawno, bo dziesięć lat temu obowiązywały reguły, które nieodpowiednim czarownicom, chcącym skontaktować się z zmarłymi, ich nie przyznawały. A od licznej sekty pomocy szukać nie mogła, nikt nawet na nią nie zwracał uwagi. Była sama jak te ziarno grochu na pustyni... Puste, nieznalezione, nieodkryte – SAMOTNE. 
       Wszakże dopiero niedawno – tak, niedawno, za sprawą połączenia świadomego snu z babcią, Aileen dowiedziała się, że wskazówek może szukać w jej pamiętniku. Niestety nigdy tam nic nie znalazła, bo niczego nie było... Albo po prostu ktoś nie chciał, aby to się tam znalazło...
       – Przestań, może oddzwoni w swoim czasie. Nie ma co się denerwować... – powiedziała Aileen cicho do wieczne chodzącej w kółko Madelain. Brązowowłosa nawet nie śmiała jej słuchać, zatrzymała się i z groźnym wyrazem twarzy spojrzała na swoją przyjaciółkę.
          – Ty sobie ze mnie żartujesz!? Właśnie nasza przyjaciółka poszła na śledzenie chłopaka, który chce zabić pewną Hope, a my dobrze wiemy, że chodzi tu o TĄ Hope, o nią! – warknęła, krzyczała, łzy wściekłości spływały jej ciurkiem po policzku. Madelain nigdy wcześniej aż tak nie okazywała emocji. – I mnie mało obchodzi to, co jest zapisane w tej księdze. Nasza, powtarzam, NASZA przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie, czuję to! A ty sobie mów co chcesz, ale nie na co dzień spotyka się wampira, który szuka twojej rówieśniczki z kilkoma kołkami w zanadrzu! I rób co chcesz, ja idę.
      Szybko wcisnęła na stopy czarne szpilki z ćwiekami po boku, rudą ramoneskę i z burzliwym uśmiechem mruknęła coś pod nosem i wyszła, trzaskając drzwiami. Tylko tchórz się poddaje, głupcy nadal walczą.
      Brązowowłosej czarownicy zostało tylko zrobić to samo, co swojej poprzedniczce.
      
***

             Christine zmarkotniała. Cały dzień spędziła czytając książkę w parku na swojej ulubionej ławeczce. Lubiła czytać książki, ale momentami bardzo ją nudziły, nie miała weny do ich czytania. Na przewieszonej przez ramię torbie wystawał tytuł owej książki W kręgu nicości. Blondynka mogła teraz przyznać się, że idealnie nadawałaby się na główną bohaterkę tej książki – także była sama, z problemami, których nigdy po niej widać nie było. Była świetną aktorką, wykorzystywała to.
         Każdy ma problemy, nie znała nikogo, kto by ich nie miał. Tak naprawdę Christine osiągnęła popularność dzięki, jak to ona nazwała, wpieprzaniu się w nieswoje sprawy. Plotkowała, roznosiła pogłoski, olewała słabszych i była dla nich niemiła, tylko po to, aby wyróżnić się z tłumu. I choć dziewczyna miała wyrzuty sumienia i wiedziała, że robi źle, to cieszyła się, bo nareszcie nie była jak ta opuszczona mrówka na chodniku. Była w centrum wydarzeń. A potem...? Potem się wszystko zmieniło, momentami nawet już nie odczuwała uczuć takich jak smutek, rozpacz, wzruszenie, żałość – po prostu przysłaniały je imprezy i ciągłe niekontaktowanie ze światem. Ach, jak to się zmieniło, gdy na jej drodze stanęły dwie wampirzyce i czarownica! Nadal była lubiana w szkole, nadal plotkowała i wtrącała się w nieswoje sprawy, ale wiedziała, tam gdzieś głęboko w serduchu, że na Hope, Aileen, a nawet i Madelain może zawsze liczyć.
              Gdy już zbliżała się do ulicy Fornerda Playstona, dwie przecznice dalej od jej domu, usłyszała obok siebie znajomy świst. Szybko odwróciła się w prawo, ale nikogo nie zastała. Potem w lewo, znów w prawo, lewo, przez ramię... Zerwał się ogromny wiatr, który zburzył nienaganne włosy Christine. Pogoda całkowicie się zmieniła, zaczęło lać, a nawet lekkie błyski pojawiały się na niebie. Jest coś nie tak, o wiele nie tak.
           Nagle jakaś niewidzialna siła popchnęła ją na przeciwną ścianę bloku. Uderzyła plecami o nią, rozległ się chrupot kości i głośny jęk Morgan. Dziewczyna ledwo łapała oddech, opierała się teraz ledwo żywa o budynek, dopatrując się tajemniczej siły, ale nadaremnie. To wampir – pomyślała z pewnością Christine, ale nawet nie zdążyła powiedzieć tego na głos, a cała zawartość torebki, która przed chwilą znajdowała się na jej ramieniu, a w trakcie lotu gdzieś spadła i się zgubiła, wybuchła na chodniku. Blond włosa podczołgała się na łokciach, choć nadal z niewyobrażalnym bólem, do czytanej dzisiaj książki, która przed chwilą eksplodowała z jej torby. Lekko poniszczyła się, rogi były zagięte, oprócz tego nic więcej. Nic, albo i nie... Z jednej ze stron, bodajże osiemnastej, wystawała mała karteczka z napisem Spotkanie. O ustalonej godzinie. Mam Hope. 
            Christine odłożyła ją na miejsce i z głośnym trzaskiem rozłożyła się na mokrym chodniku i popatrzyła w ciemne od burzy i chmur niebo. A czego oczekiwałam...?


Hope Mikaelson

***
W tym rozdziale miało znaleźć się więcej akcji, ale jakoś nie wyszło.
JEDNAK! W rozdziale szóstym na pewno tego nie zabraknie, szykuje
się dość duża rewolucja. :) Mam już go napisany, więc zapewniam, że
z pewnością przypadnie on Wam do gustu. A przynajmniej mam taką
nadzieję. Zdradzę, że pojawi się w nim Klaus, Rebekah i Elijah. :D
Podoba mi się ten powyższy gif. ;> Naprawdę. Hope taka ładna<3
Co tu jeszcze... Jest team Hope + Luk (są jego fani, więc postanowiłam, że
trochę tutaj romantyczności wprowadzę, choć nie czuję się dobra w opisywaniu
takich relacji pomiędzy chłopakiem a dziewczyną).
Nienawidzę miłości w opowiadaniach! To jest strasznie przereklamowane!
Do następnego!
Aileen Double.