wtorek, 4 listopada 2014

Rozdział VI


     Uciążliwy ból rozsadzał całą moją głowę. Wiłam się w agonii, marząc o tym, aby wreszcie odpuszczono mi te tortury. Czułam słone łzy na policzkach, krew wyciekającą z nosa, a przede wszystkim z okolic serca. Wiedziałam, że owa Rosalie i Luk nie chcieli mnie zabić, na pewno nie spudłowaliby, a nawet jeśli jakimś cudem tak, to mieli ogromną ilość czasu, aby swój błąd naprawić. A ja nadal żyłam – nie takie były ich zamiary.
         Otworzyłam delikatnie powieki, ale natychmiast je zamknęłam. Słońce mocno raziło moje oczy. Nie pamiętałam, jaki jest dziś dzień, ile byłam nieprzytomna, ani co się przez ten czas zdarzyło. Miałam tylko nadzieję, że nic nie jest ani Madelain, ani Aileen. Nie wybaczyłabym sobie chyba tego.
       Ponowiłam próbę. Tym razem mi się udało i spoglądałam na obszerną polanę. Była ona w większej części zielona, niektóre jej tylko fragmenty były poniszczone, całe w żółci, zapewne od chodzenia i ugniecenia trawy. Dookoła rozciągał się las, iglasty, jak sądziłam. Niedaleko musiało znajdować się także jezioro, gdyż udało mi się dosłyszeć chlupot wody. Przede mną paliło się ognisko, dosyć duże, o wielkim i potężnym płomieniu. Biło od niego takie ciepło, że aż musiałam przykryć twarz ręką, aby uchronić się przed oparem. Pogoda była koszmarna, zapowiadało się na ulewę, choć gdy dotknęłam ręką trawy poczułam, że to nie będzie pierwszy deszcz tego dnia. Trawa była wilgotna.
        Ciekawiłam się, czemu w ogóle mnie tutaj przyniesiono. Czyżby Luk spodziewał się, że jestem tą Hope, którą on szuka? Perfidnie się zawiedzie, tylko nie wiem, czy mi to będzie na rękę. A może warto by poudawać tą Hope; wszakże nie wiem, czy nie jest ona kimś ważnym w sferze wampirów. Ja o moich rówieśnikach nie wiele wiedziałam, także nigdy nie polemizowałam nad moją naturą. Wiedziałam tylko o życiu wampira, posilaniu się, zabijaniu, ale o moich towarzyszach tego samego gatunku, praktycznie rzecz biorąc, nic nie kojarzyłam. Jakoś nigdy tym się nie interesowałam, więc i Madelain mi o tym nie opowiadała. Czy to było słuszne?
            – Widzę, że już się obudziłaś, śpiąca królewno.
          Wzdrygnęłam się. Moim oczom ukazał się brązowowłosy Luk. Przepiękny właściciel tego jakże cudownego głosu. A jednak morderca.
         Podszedł do ogniska, wrzucił tam jakieś ziarna, a nagle ognisko wznieciło się, wybuchnęło żarem. Szybko zamknęłam oczy, zresztą tak samo jak mój towarzysz. Z mojej miny zapewne można było wyczytać niezrozumienie, strach i marzenie tylko o ucieczce z tego miejsca. Wampir natomiast nie miał takich problemów, przechadzał się po polanie z szyderczym uśmiechem. Co raz znikał gdzieś na chwilę, aby za kilka sekund powrócić i znów wrzucić coś do ogniska. Ciągła rutyna.
           Wreszcie udało mi się – oczywiście z niewyobrażalnym trudem, nie dość, że byłam cała we krwi, to jeszcze nie posilałam się od kilku dni – coś powiedzieć. Ochryple, ale jednak.
            – Poco tu jestem? – zapytałam i od razu tego pożałowałam, bo chłopak odwrócił się w moją stronę i czułam, jakby wywiercał mi wielką dziurę swoim spojrzeniem, co bolało jeszcze mocniej moje po hartowane ciało. Uniosłam jednak wysoko głowę i nie poddałam się jego wzrokowi.
           – Och, piękna, naprawdę nie wiesz? – zapytał, przybliżając się do mojego ciała. Znowu te dreszcze podniecenia, znowu te piękne brązowe oczy, znowu ten przepiękny zapach drogich perfum, znowu ON. Kompletnie nie wiedziałam, czemu tak na niego reaguję – to nie było normalne. 
        Nigdy nie miałam żadnego chłopaka, bo uważałam, że jest to tylko zbędny dodatek do życia. A poniekąd również bałam się, że naprawdę się zakocham i będę musiała narażać go na niebezpieczeństwo z powodu tego, że jestem wampirem. Dlatego zawsze grzecznie odmawiałam jakichkolwiek randek, spotkań towarzyskich; wolałam być samotna. I na razie nikt przeze mnie nie zginął, byłam zadowolona z tego faktu.
           Czyżby dopiero teraz ukazały się instynkty podążania? 
           Pokręciłam przecząco głową na jego pytanie. 
           Ciężko odetchnął i, na moje szczęście, znów coś zaczął majstrować przy palenisku.
       – Hope Mikaelson, pierwotna córka Klausa Mikaelsona i Hayley Marshall, a może i już też Mikaelson? Jedna z najpotężniejszych istot na świecie, zresztą jak jej rodzina. Okrutni, władczy, chętni zemsty. Tak, nikt was nie wielbił – mruknął – Pewnego sierpniowego dnia mała Hope znika, ślad po niej urywa się na stromym klifie. Co dalej? Dziwnym trafem tysiące czarownic, które szantażowane przez Niklausa, muszą odmówić zaklęcie lokalizujące i inne pierdoły, nie radzą sobie z znalezieniem najwspanialszego dziecka na świecie. Rodzinna załamka, żałoba, a po kilku latach nieudanych prób nawet poprzestanie szukania Ciebie, droga Hope. Hm, ale czego można się spodziewać po tak nieczułych istotach jak oni? Więcej morderstw, ciągłe bitwy i rzezie w Nowym Orleanie, tylko po to, aby zapomnieć o tej katastrofie. No i, z tego co widziałem ostatnio, już chyba ich nie obchodzisz. A ja ciebie znalazłem! JA! – Roześmiał się gardłowym głosem, który okropnie ranił uszy swoim dźwiękiem. Ta wersja śmiechu była o wiele gorsza od tej, którą mogłam podziwiać jeszcze w szkole. – Cudownie jest być lepszych od trzech pierwotnych wampirów, pierwszych wampirów na świecie. Jak myślisz, powinni mi przyznać Nobla, prawda? 
           Nie wierzyłam, albo nie chciałam wierzyć w to, co mówił. Równie dobrze mógł wygrzebać z mojego umysłu, dzięki czarownicy, wspomnienia z wieku siedmiu lat, a przed chwilą je przedstawić z dodatkiem innej konsystencji. To było jak najbardziej prawdopodobne, ale miałam lekkie ukłucie w sercu, które najwyraźniej nie chciało potwierdzać mojej teorii. Byłam w rozsypce.
          Hope Mikaelson. Już wielokrotnie słyszałam te nazwisko, ale nigdy nie spodziewałam się, że będzie aż takie ważne w dzisiejszym gronie wampirów. I że niby ja tą Hope miałam być? 
          Prawda, wiele faktów, o których wspomniał Luk, się zgadzało. Nie pamiętałam mojego dzieciństwa, więc i nie mogłam mu przyznać kłamstwa, bo sama nie wiedziałam, czy to, co mówił, kłamstwem jest czy też nie. Choć wolałabym chyba, aby nie. Mój niby ojciec miałby kogoś szantażować? Zabijać? Mordować, choć to to samo, co zabijanie? Nie mieściło mi się to w głowie. Ja nigdy taka nie byłam... I nigdy nie będę.
           – Czemu mam ci wierzyć? – spytałam. To było najwygodniejsze i najlepsze pytanie w owej sytuacji. 
       – Nie każę ci wierzyć, każę ci się zamknąć, bo twoje przyjaciółeczki się zbliżają, a chciałbym je dogodnie przywitać.
           Przeraziłam się, kolejny raz tego dnia. Jakim cudem one miały za chwilę się tutaj znaleźć? Przecież umawiałyśmy się, że każda odgrywa własną rolę, nie wtrąca się w sprawy innych! Teraz słowa I na razie nikt przeze mnie nie zginął, byłam zadowolona z tego faktu będą mogły się pieprzyć. Uwielbiam ten mój świat. Przeszłość kryje za sobą więcej tajemnic, niż ja bym tego chciała. A to mi się cholernie nie podoba!

***

        Mała dziewczynka spogląda na stos nieżyjących ludzi z rozszarpanymi gardłami. Widzi spływającą po ich ciele krew, która zachęca ją do jej wypicia. Ale ona tego nie chce, nie chce być kimś złym. Odrzuca ją takie zakłamane życie, odrzucają ją spojrzenia niewinnych osób, które tylko błagają o pomoc. Sama nie chciałaby znaleźć się w ich sytuacji, nie wyobrażałaby sobie tego. A teraz to ona musi spoglądać na pozbawione krwi ciała takich samych istot, jak ona. Ona nie jest tylko wampirem, wierzyła, że też należy do ludzi. A swoich się nie zabija. 
            Spojrzała na swojego ojca, wysysającego ciepły strumień krwi z jakiejś młodej dziewczynki, miała zapewne z osiem lat, czyli o trzy latka starsza od bohaterki. Po prawej stał jej wujek, który właśnie wyciągał swoją jedwabną, białą chusteczkę, aby wytrzeć zaplamioną twarz i koszulę. Nienaganny ubiór, włosy, ułożone w spójną całość, czarny garnitur. Idealnie, jak zawsze. Po lewej ciotka, torturująca następnego chłopaka, który wyglądem przypominał jej Marcela; zaniechał on bowiem ją opuścić i zerwać. Wytłumaczył się tylko słowami, że do siebie nie pasują. A Rebekah już wielokrotnie słyszała takie słowa, a momentami i nawet bardziej dobijające, miała już tego dość. Teraz była bezwzględna, zabijała wszystkich mężczyzn, którzy choć trochę byli podobni do jej byłego. I uwielbiała to.
            Ja mam stać się taką samą osobą jak wy? – zapytała w duchu mała Hope, która patrzyła na swoje czarne lakierki, aby tylko nie spoglądać na rzeź odbywającą się przed nią. Brzydziła się tym.
         Ciekawe, co robiła jej matka. Pewnie znowu zabawiała się w klubie, ciesząc się z bycia wampiro-wilkołakiem. Choć na początku nienawidziła swojego nowego JA, to potem to pokochała; poznała bycia tego zalety. I straciła człowieczeństwo, nie interesowało już ją własne dziecko, zostawiała małą w opiece komuś z rodziny Mikaelson. I to ma być matka?
            Klaus widząc, że Hope nie spożywa posiłku, podszedł do niej. Ukucnął przed nią, podniósł jej podbródek i spojrzał głęboko w oczy. 
               – Nie wypieraj się swojej natury, malutka. Bądź tym, kim jesteś. 
           Mała dziewczynka tylko pokiwała twierdząco głową i znikła za ojcem. Znalazła swoją ofiarę – jakiegoś starszego faceta po trzydziestce. Nie wybierała nikogo, bo i tak wiedziała, że wszyscy umrą, młode dzieci się nie uratują i nie dożyją godnej starości. 
              Przybliżyła się do czarnowłosego chłopaka i spojrzała mu w oczy, hipnotyzując go.
                – Nie będzie bolało... Przepraszam.
               Ze słonymi łzami na policzku wbiła swoje zęby w jego ciało. Poczuła napływającą krew do jej organizmu, która ją syciła. Jestem tym, kim jestem, cieszysz się, ojcze? – zapytała w myślach drwiąco. Miała nadzieję, że ta maskarada się kiedyś skończy.
               Hope Mikaelson miała wtedy pięć lat, a rozumiała więcej, niż jeden dzisiejszy pięćdziesięciolatek. 
               Była niesamowita.


Klaus Mikaelson
***
Ten rozdział mi się bardzo podoba, zwłaszcza część druga.
Nie była ona wszakże planowana, ale część pierwsza wyszła
dość krótko, więc postanowiłam dopisać coś, co do fabuły się przyda – mówi
przecież o tym, jaka z charakteru jest główna bohaterka – ale i także przedstawia
jej prawdziwą rodzinę. W sumie tutaj o tej rodzinie tak dużo nie ma, ale nie
chciałabym od razu wystawiać Wam wszystkiego na stół. Spokojnie, przed wizytą
w NO jeszcze kilka retrospekcji będzie – uwielbiam je!
Przy pisaniu tego fragmentu w pewnym momencie się delikatnie wzruszyłam...
Tak, to jest dziwne. :D
Aileen Double.

1 komentarz:

  1. Aileen, zostałaś oceniona na Ostrzu Krytyki http://ostrze-krytyki.blogspot.com/2014/11/259-sharpened-death.html . Proszę o lekturę i skomentowanie oceny :)

    OdpowiedzUsuń