piątek, 25 lipca 2014

Rozdział I


16 lat później...
 19.04.2014
Drogi Pamiętniku!
  
     Sama nie wiem, po co w ogóle to piszę. Spokojnie leżałeś na dnie mojej szafki nocnej, dopóki nie wezbrały we mnie wyrzuty sumienia. Dostałam Cię od przybranej cioci na moje piętnaste urodziny, które były rok temu. Jesteś moim prezentem urodzinowym, więc wypadałoby Cię kiedyś użyć. Gadam do pamiętnika... To się naprawdę staje żałosne.
   Tak, zdecydowanie ten czas za szybko mija. Nie wiem momentami, jaki witam rano dzień. Poniedziałek czy sobota – aktualnie nie różniłyby się dla mnie niczym, gdyby nie szkoła, naturalnie. Choć jako wampir mam w zanadrzu kilka sztuczek, które pozwoliłyby mi nie chodzić wcale do szkoły, a zdawać z najlepszą średnią, to jednak wolę codziennie wstawać i udawać się do liceum. To nie jest dla mnie koszmar, jak dla większości rówieśników – mogę wtedy naprawdę stać się normalną nastolatką, która nie przejmuje się brakiem rodziny i obcą, przybraną ciocią, która na dodatek udaje ją tylko dlatego, że ją zahipnotyzowałam
      Nadal się zastanawiam, czy to przypadkiem nie głupi sen. Jestem wampirem. W-A-M-P-I-R-E-M! Tym, na co większość dorosłych patrzy z odrazą, a co u małych dzieci wywołuje płacz, gdy przypadkiem trafią na film, w którym reżyser pastwi się nad tym, jakie to wampiry są straszne i niedobre. No niby są, ale z pewnością nie wszystkie.
       Na przykład ja. No powiedz, czy wampir, który zabija każdego przechodnia i z zimną krwią torturuje innych, pisałby pamiętnik? Osobiście uważam, że nie. To by było śmieszne. Jestem zimną istotą, ale staram się tego tak nie okazywać.
Gdy pożywiam się kimś, zawsze potem go uzdrawiam i hipnotyzuję, mówiąc przy tym, że niczego nie pamięta i niczego nie widział. Odchodzi wtedy, tylko kiwając głową, a ja potem dalej udaję wesołą i (niby...) szczęśliwą Hope Creatley.
       Moja historia jako wampira jest może i krótka, ale bez happy endu.  Nie powinnam raczej tego opowiadać, ale... Ty chyba mnie nie wydasz, prawda? Miałam wtedy siedem lat. Uciekałam przed kimś. Najśmieszniejsze jest to, że nawet nie wiem, kto to był. Ale rozum podpowiadał mi, abym biegła prosto przed siebie, nie odwracała się. Czułam przenikające moje ciało spojrzenie, które zdawało się wywiercać dziury w moim krwiobiegu. Dziwnym trafem bolało. 
      Znalazłam się nad klifem. Zostawało mi albo skoczyć, albo zaczekać na mojego przeciwnika i stanąć z nim oko w oko. Moje myśli wirowały. Jedne mówiły, że dam radę, mam odwagę, która nie pozwoli mi upaść przed nieznanym; drugie odradzały, twierdząc, że śmierć jest dla mnie wybawieniem. Tak naprawdę ich nie słuchałam. Zadziałałam instynktownie
    Spadałam w dół. To było naprawdę przyjemne uczucie. Świst powietrza, piękne niebieskie niebo, rozmazany krajobraz, który był po prostu niesamowitym dziełem sztuki. Gdyby można było tak spadać i jednocześnie nie umrzeć przez zetknięcie z ziemią, mielibyśmy teraz przepiękne obrazy znanych malarzy, które zapewne kosztowałyby miliony. Jednak to jest niemożliwe. No i wtedy się akurat pomyliłam.
     Łupnęło. Niemiłosiernie zabolały mnie kości od nóg, kolanami upadłam na kamienie, które znajdowały się pode mną. Z ręki poleciała krew, gdyż skaleczyłam się nią o ostry kant klifu podczas lotu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że żyję. Naprawdę żyłam. Jakiś cud? Czy może znajdowałam się w piekle? 
    Wtedy nie wiedziałam, że jestem nieśmiertelna. Byłam wampirem. Po tym dramatycznym wydarzeniu z klifem, umykając śmierci, szłam dalej. Zmęczona, przemierzałam ogromne lasy w poszukiwaniu jakiegokolwiek życia na ziemi. Po pewnym czasie znalazłam – miasto Atlanta w stanie Georgia. Osiedliłam się tam. Znalazłam szczątki jakiegoś budynku, a jedzenie podkradałam ze sklepu. Jednak nie zaspokoiłam moich potrzeb. Kilka dni potem miałam wrażenie, że ból lada chwila rozsadzi moją głowę. Gardło domagało się pożywienia, ale najwyraźniej nie chodziło tu o frytki czy kebaba. O coś więcej.
     Jak z nieba spadła moja teraźniejsza przyjaciółka, Madelain Daquin. Pamiętam, jak idąc chodnikiem, kiwając się na boki i próbując opanować żądzę krwi, odnalazłam ją pomiędzy zaułkami miasta. Pożywiała się pewnym brunetem. Po chwili odsunęła się od jego ciała i spojrzała prosto w oczy. Zahipnotyzowała, aby odszedł i nie pamiętał nic z sytuacji, która zdarzyła się przed sekundą. Tak jak mu kazała, odszedł. Wtedy zza ściany wyłoniłam się ja. Na początku była przerażona, gdyż uważała, że wydała swoją tajemnicę, ale odczuwając mój zapach, który oznaczał, że jestem wampirem, uspokoiła się. „Hej, moja rówieśniczko takimi słowami przywitała mnie po raz pierwszy.
    To wszystko zawdzięczam jej. Nauczyła mnie zaspokajać głód, nie zabijając przy tym ludzi, umiałam już wtedy hipnotyzować i korzystać ze swojej natury. Jednak i tak najdziwniejsze było to, gdy zapytała o moją przeszłość, jak stałam się tym, kim jestem – chciałam już mówić, gdy urwałam w pół słowa. Nie pamiętałam tego. I do tego nie wiem o niczym, co miało miejsce przed moją ucieczką przed nieznaną postacią...
     Ktoś zapukał do moich drzwi. Przerwałam natychmiast pisanie, kładąc pamiętnik pod poduszkę. Nigdy wcześniej nie pisałam podobnego notatnika, ale wiedziałam, że powinien zawsze znajdować się blisko mnie. Przecież teraz zna moje największe sekrety, to jemu mogę zwierzyć się ze wszystkiego. Nie będzie współczuć, nie przytuli mnie i nie powie nie przejmuj się, szkoda na to czasu, ale to może i nawet lepiej. Nienawidzę współczucia. W życiu licz tylko na siebie – ta dewiza jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.
   Zerknęłam szybko na lustro, które umieszczone było naprzeciwko łóżka i widząc, iż wyglądam nienagannie, pozwoliłam wejść tajemniczemu gościowi do pokoju. Zza drzwi wysunęła się głowa mojej przybranej cioci – Megan. Miała naturalnie czarne włosy, ale parę rudych pasm oraz piegi na policzkach sprawiały, że wyglądała ciekawiej niż przeciętna brunetka; mogłam też śmiało przyznać, że piegi wcale nie ujmowały jej urody, a wręcz przeciwnie. Ubrana w luźny podkoszulek, spodnie do kolan i balerinki wyglądała na najwyżej trzydzieści lat.
     Uśmiechnęła się do mnie. Od zawsze była serdeczną i miłą osobą. Nie zrobiłaby nikomu krzywdy, brzydziła się zabić nawet nic nie znaczącą mrówkę. Czasami żałowałam, że musiałam ją zahipnotyzować, aby udawała moją najbliższą rodzinę, choć nie łączyły nas żadne więzy krwi. Nie miałam jednak innego wyjścia, jeśli chciałam przetrwać i normalnie funkcjonować.
        – Chciałam tylko powiedzieć, że Aileen czeka na dole w kuchni.
     Zdziwiłam się, gdyż zegarek wyraźnie wskazywał, iż do pierwszej lekcji szkolnej mam nieco ponad półtorej godziny. Zawsze przychodziła punktualnie o wyznaczonej godzinie. Miałam nadzieję, iż miała powód, aby wyciągać mnie tak wcześnie z łóżka.
     – Powiedz jej, że zaraz przyjdę – odparłam, a Megan kiwnęła potwierdzająco głową i wyszła z pomieszczenia.
         Nasze stosunki nie były nigdy zbyt bliskie. Opierały się tylko na wzajemnym szanowaniu. Oczywiście mogłam sprawić, aby kochała mnie jak własną córkę, ale nie chciałam tego. Nadal, pomimo tego że ich nie znałam, miałam własnych rodzicieli, którzy musieli jeszcze gdzieś istnieć. Wielokrotnie próbowałam sobie przypomnieć, jak oni mogli wyglądać, skąd pochodzili – odpowiadała mi tylko luka w głowie. Od tamtego feralnego zdarzenia wiedziałam tylko dwie rzeczy – ktoś najwyraźniej nie jest mile nastawiony do mojej osoby, dwa – mam na imię Hope. Nazwiska nigdy nie było mi dane poznać, dlatego postanowiłam, że zapożyczę je od cioci. Hope Creatley – tak się teraz przedstawiałam.

*

       Pogoda stawała się coraz gorsza. Słońce, które jeszcze kilka minut temu spokojnie świeciło na niebie, teraz próbowało przecisnąć się przez grube szpary chmur. Zerwał się mocny wiatr i co chwilę grzmiało, co oznaczało, iż zanosi się na burzę. W Atlancie często dochodziło do zjawiskowych i nagłych zmian atmosfery; kilka razy przeszło przez to miasto również tornado, powodując wiele szkód – jednak przez ostatnie lata nic podobnego się nie zdarzyło, za co mieszkańcy stanu Georgia byli szczerze wdzięczni.
        – Ee, Aileen, wszystko w porządku? – zapytałam zaniepokojona, gdy wyszłyśmy z domu.
       Przyjaciółka już od początku, gdy tylko zeszłam do kuchni, wydawała się być zamyślona i niespokojna. Teraz stąpała nerwowo po chodniku wyłożonym kostką. Patrzyła w dal bez mrugnięcia okiem, jakby chciała coś tam ujrzeć, znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
       Aileen była czarownicą z rodu Whitmore. To była znana sekta czarownic, która posiadała tak potężną moc, że czasem nawet nie mogła jej kontrolować. Ziały spustoszenie w miastach, do których przychodziły. Ludzie uciekali, niektórzy byli jednak zbyt pewni siebie i planowali spalić je na stosie, tak, jak to działo się w średniowieczu. Źle się to dla nich kończyło. Whitmore uprawiały czarną magię, zabijały niewinne osoby. Aileen jednak była inna. Od początku wiedziała, że chce żyć na własny rachunek i do swoich zaklęć używała tylko białej magii, która była bezpieczniejsza nie tylko dla niej, ale i jej rówieśników. Za młodych lat uciekła od rodzinnego miasta, rzuciwszy na siebie zaklęcie, które powstrzymało bliskich od jej zlokalizowania. Dzisiaj żyła pełnią życia, zmieniła się i nie przypominała już tej zdruzgotanej, bojącej się dziewczynki, którą spotkałyśmy razem z Madelain w jednej z kawiarni. 
      Spojrzałam jeszcze raz na przyjaciółkę, czekając cierpliwie na odpowiedź. Była średniego wzrostu brunetką z wielkimi, brązowymi oczami. Miała pełne, różowe usta, które świetnie komponowały z jej rzęsami. Włosy zawsze zostawiała rozpuszczone, sięgały jej one trochę za ramiona, w niektórych miejscach były kręcone, w innych lekko falujące. Jak na Bułgarkę przystało, akcent wyróżniał ją spośród rdzennych i wieloletnich mieszkańców Atlanty.
       – Całą dzisiejszą noc śniły mi się koszmary. Wyczytałam z jednej z ksiąg, że mogą oznaczać one niebezpieczeństwo. Nie jestem pewna, ale... wydaje mi się, że to coś nastąpi dzisiaj. – Przygryzła nerwowo wargę. Podkreśliła specjalnie jedno ze słów, gdyż sama nie wiedziała, co takiego może się wydarzyć.
         Z pewnością ujrzała w moich oczach niepokój. Bałam się. Od pamiętnego dnia, który wydarzył się prawie jedenaście lat temu, nie miałam powodów do strachu. Wszystko układało się po mojej myśli, miałam przyjaciół, przybraną ciotkę, radziłam sobie z wampiryzmem. Choć codziennie doskwierało mi poczucie braku rodziców, to dawałam radę.
        – Ale nie przejmuj się. To może ja źle interpretuję te sny... – mruknęła Aileen, choć wiedziała, że okłamuje samą siebie.
            Jednak ona taka była: ostrożna i niepewna. Pewnie też i dlatego, gdy dowiedziała się, że ja i Madelain jesteśmy wampirami, unikała nas za wszelką cenę – choć było jasne, że nie chcemy jej nic zrobić ani do niczego wykorzystać. Po pewnym czasie, na szczęście, przyzwyczaiła się do nas, twierdząc, że i tak woli nas mieć za przyjacieli, niż za wrogów. Do dzisiaj zastanawiam się, o co jej konkretnie chodziło, ale postanowiłam już dawno, że nie będę wracała do przeszłości. Miałam wiele niewyjaśnionych spraw z dzieciństwa, jednak na razie wolałam zająć się teraźniejszością. Ona mi się bardziej podobała.
             Los chyba jednak mnie nie lubił...


*
Z rozdziału jestem tak średnio zadowolona.
Rozmyślałam nad nim wiele razy, co rusz zmieniałam coś, potem wyrzucałam to z głowy.
Mam nadzieję, że jednak jakoś wyszło.
Szczególnie staram się nad tym, aby postacie miały swój odmienny charakter,
każda się czymś innym wyróżniała. Mam nadzieję, że mi się uda.
II rozdział będzie z pewnością dłuższy, to ten dzisiejszy zabierał mi najwięcej weny i przemyśleń.
A jak wyszedł? To już zostawiam ocenie Wam.
         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz