środa, 22 kwietnia 2015

Rozdział XII

Perspektywa Madelain:

Przebudziłam się ze snu z powodu uporczywego bólu głowy, który nadal trwał i tylko się nasilał. Było mi gorąco, nawet otwarte na oścież okno w niczym nie pomagało. Cała byłam spocona, czułam, jak koszulka przykleja mi się do ciała. Chciałam się lekko podnieść, bo byłam kompletnie zdezorientowana; nie wiedziałam, ile spałam, gdzie dokładnie jestem oraz gdzie są wszyscy – jednak gdy tylko spróbowałam podeprzeć się na łokciu, ból wzmocnił na sile, a ręka bezwiednie opadła na poduszkę obok.
Byłam wyczerpana. Cały czas czułam zapach krwi, który strużkami płynął wzdłuż mojej szyi. Przewróciłam się na drugi bok, oddychając głęboko.
Podświadomie czułam, że ktoś jest blisko mnie. Na początku sądziłam, że to po prostu przez mój aktualny stan zdrowia odczuwam jakieś niepokojące emocje, może nawet mi się coś wydaje, jednak chwilę potem przekonałam się, że mijało się to z prawdą.
W rogu pokoju ktoś stał. Na początku widziałam daną postać jak zza mgłą, jednak potem wzrok się wyostrzył. Fioletowe włosy śmignęły mi przed twarzą, po czym nagle ich czupryna znalazła się obok mnie. Okalały one włosy pewnej dziewczyny z chytrym uśmiechem wypisanym na twarzy. Jej pełne krwistoczerwone usta szeptały jakieś słowa, których kompletnie nie mogłam usłyszeć. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę znam osobę, która stoi obok mnie – Samanta. Czterysta pięćdziesięcioletnia lat wampirzyca, jedna z najbardziej modnych kobiet w Europie w swojej epoce. Jej charakterystyczny sposób ubierania i rażące w oczy włosy poznałabym wszędzie.
– Czego chcesz? – warknęłam, kiedy ta zaczęła przechadzać się dookoła łóżka, na którym leżałam.
Kiedyś zapewne byłabym zadowolona z tego, że wreszcie wróciła i możemy znów stać się tak bliskimi przyjaciółkami jak kiedyś – po upływie czasu wiem jednak, że to po prostu niemożliwe. Opuściła mnie, gdy najbardziej potrzebowałam jej pomocy, gdy mogłam wyliczyć na palcach jednej ręki, ile czasu życia mi pozostało. Tak się nie zachowują przyjaciółki.
– Ojć, Madi, grzeczniej, złotko. Wróciłam do ciebie. Pomogę ci – powiedziała, siadając obok mnie i przeczesując palcami moje włosy. Odsunęłam się, z trudem, jak najdalej od niej, co skomentowała tylko i wyłącznie śmiechem. Gdzie do cholery są wszyscy?!
– POMOŻESZ? Pomożesz powiadasz? – prychnęłam. Byłam naprawdę wściekła, co skutkowało jedynie coraz gorszym samopoczuciem. Kompletnie nie wiedziałam, skąd Samanta się tu wzięła; zazwyczaj przecież podróżowała po Europie, zbytnio nie umilało jej się lecieć do USA. Poza tym, nic tu jej nie trzymało...
– Wiele rzeczy się zmieniło, Madi. Ja się zmieniłam. Możemy znów tworzyć duet jak za dawnych lat. 
– Niby dlaczego miałabym ci wierzyć po tym wszystkim, co mnie przez ciebie spotkało? 
Nie wierzyłam w ani jedne jej słowo. To było za wiele. Gdybym tylko mogła, z chęcią inaczej poprowadziłabym tę rozmowę. Pragnęłam krzyczeć, wołać o pomoc, może pan Mr. wilk nawet raczyłby ruszyć dupę sprzed telewizora i mi pomóc, ale nie mogłam. Coś, jak gdyby niewidzialna siła. I miałam nawet pewność, że to wszystko jest kontrolowane właśnie przez nią. Przez wroga, który teraz siedzi na przeciwko mnie.
– Och, Madi. Twoja matka nadal żyje i wiem, gdzie ona jest.

***

Perspektywa Hope:

Dalszą drogę praktycznie w ogóle się do siebie nie odzywaliśmy. Pozostałam tylko na pytaniach, czy długo jeszcze do naszego miejsca docelowego. 
Im dalej jechaliśmy, tym coraz mniej robiło się tłocznie. Ludzie, którzy szli po chodnikach byli jakby wygaszeni, bez poczucia życia – to zupełne przeciwieństwo tych, których mogłam ujrzeć jeszcze przed kilkoma minutami na jednej z uliczek, którą razem z Lukiem mijaliśmy.
Co również było dla mnie dziwne, w ogóle nie widziałam żadnych nastolatków, a tym bardziej dzieci. Nigdzie ich nie było. Nie mogłam zwalić tego na złą pogodę, bo słońce wręcz raziło po oczach. Nie sądziłam również, aby szkoła zabiera im tyle czasu.
Copper jakby czytał mi w myślach, doskonale wiedział, o czym myślałam, zaczął mówić:
– To jest ta mroczniejsza część Nowego Orleanu, słonko. Każdy z ludzi, którzy tutaj przechodzą, są istotami nadprzyrodzonymi. Ponieważ teraz jest środek południa, więc raczej mniejsza część wampirów się tutaj przemieszcza. Za to to jest właśnie idealna pora dnia dla czarownic.
– Och... – wymsknęło mi się. Pomimo iż nie darzyłam Luke'a zaufaniem, to jednak jego wypowiedź wydawała się być prawdziwa i dość logiczna. Zresztą nie sądziłam, że w tej sprawie byłby chętny mnie okłamać, gdyż nie miałby z tego żadnych korzyści.
Zastanawiało mnie tylko jedno...
– Czemu powiedziałeś, że w południe jest tutaj tylko mniejsza część wampirów?
Naprawdę mnie to zainteresowało. Nie widziałam przyczyny, z której właśnie musiałyby rezygnować z rajskiego życia w ciągu dnia. To nie to samo co przechadzanie się po pustym mieście w nocy.
Widziałam kątem oka, że Luke jest już zirytowany moimi pytaniami. Ominął kolejny samochód i skręcił w jakąś węższą uliczkę. Po jego znajomości miasta i swobodnej jeździe, mogłam przypuszczać, że bywał tu nie jeden raz. Ale przecież sam mówił, że był w armii jednego z pierwotnych, więc to nie byłoby wcale dziwne.
– Eh... pierścienie, kotku. Każdy wampir musi je nosić w ciągu dnia. W przeciwnym razie słońce mogłoby nas zabić. Tak, zabić tak nieodwracalnie. W nocy już to nas nie obchodzi, to właśnie czas, gdzie w NO jest wręcz rzeź niewinnych ludzi. Tylko wampiry, które mają na tyle szczęścia, aby ubłagać czarownice o takie pierścienie, mogą spokojnie chadzać się przez miasto w ciągu dnia.
– To dotyczy wszystkich wampirów, nie tylko tu?
Luke wyjął swoją drugą rękę z kieszeni – pierwszą nadal prowadził – i pokazał mi ją. Chodziło mu oczywiście o pierścień, który miał na wskazującym palcu prawej ręki. Był on z zielonym kryształkiem w środku, po bokach lekko brązowy, wykończony wygrawerowanymi literami W.K.M.
– Tak, wszyscy, no nie licząc tej gwardii kilku pierwotnych. – Jego śmiech rozniósł się po całym samochodzie. Musiałam przyznać, że jego poczucie humoru było dosyć dziwne, a momentami przerażające.
Wtedy przypomniałam sobie o Madelain... Ona też przecież nosiła podobnej wielkości pierścień. Doskonale pamiętam, jak pierwszy raz ją o niego zapytałam.
Siedziałam na łóżku, wpatrując się w wielką szafkę z różnego rodzaju książkami. Większość autorów kompletnie nie znałam, niektóre kojarzyłam ze szkoły, ale i tak było to mniej niż 3/4 całej kolekcji.
Pokój Madelain był dość tajemniczy, z drugiej strony szczycił się nowoczesnością – mocno fioletowe ściany, z czarnymi mrocznymi postaciami ku górze, które zajmowały większą część sufitu. Wyglądały jak jakieś duchy, które chcą wyssać krew z gości, którzy mieli czelność wejść do danego pokoju. 
Meble w pomieszczeniu były wszystkie białe, często śmiałyśmy się, że ulubionym sklepem Madi jest Ikea. Dość powszechny był w tutaj bowiem w USA żart o tym sklepie.
Książek było mnóstwo, zajmowały większą część pokoju. Szafki sięgały aż do sufitu. Daquin bowiem uwielbiała zaczytywać się głównie w jakieś romansidła, a potem przez tydzień ryczeć nad ich fenomenalnym zakończeniem.
– Zawsze wpatrujesz się w te książki z taką fascynacją, a nigdy nie poprosisz mnie o wypożyczenie jakiejś. – Usłyszałam głos dobiegający od otwieranych drzwi. Madi w fioletowej sukience, prawie już gotowa na wyjście na jesienny bal, stała i przeglądała się w lustrze. – Pomożesz mi zrobić makijaż i pomalować paznokcie u rąk?
– Jasne – powiedziała uradowana, szybko zbierając się z ciepłego i wygodnego łóżka. 
Chwilę zajęło mi odnajdowanie się w kosmetykach i różnych dużych kosmetyczkach, aż wreszcie znalazłam upragniony lakier do paznokci – srebrny idealnie się nadawał do dzisiejszej kreacji Daquin.
Podeszłam do niej, kiedy właśnie kończyła upinać włosy w bujnego koka. Położyła lewą rękę na biurku, czekając na moje dalsze poczynania.
Gdy kończyłam już malować paznokcie u tej ręki, coś przykuło moją uwagę.
– Madi, czemu ty tak właściwie ciągle nosisz ten pierścień? – Zapytałam, czując, że moja ciekawość wygrywa nad cierpliwością. 
– Dała mi go jeszcze moja mama, kiedy żyła. Powiedziała, że przyda mi się w życiu i nigdy nie mam go zdejmować, gdyż to przyniesie mi same nieszczęście. Prawdopodobnie dawno spróbowałabym już go usunąć z mojego palca, ale jeszcze za czasów przyjaźnienia się z Samantą, ta dała mi radę, mówiąc, że matka miała całkowitą rację i jest to niezbędne do życia. Jakoś... przyzwyczaiłam się do niego, po prostu mam go jak mam i jest okej.
Biorąc pod uwagę to, że jedynymi wampirami, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam, były Madelain i Luke, a oni obydwaj mieli pierścienie, faktycznie by to się zgadzało. Naprawdę nie lubię liczyć tych krwiopijców z łąki, na której walczyliśmy – złe wspomnienia, poza tym wtedy nawet nie dopatrywałam się, czy noszą jakiekolwiek błyskotki czy też nie.
Ale jest przecież jeszcze coś, co się kompletnie nie trzyma kupy.
– Luke, ale... ale skoro wszystkie wampiry muszą je mieć to... to czemu ja nadal żyję nie mając go? – zapytałam zszokowana. Właśnie już od kilkunastu lat powinny zostać ze mnie same prochy.
Copper oderwał wzrok od ulicy i spojrzał prosto w moje oczy. Czułam ich intensywność, która aż kuła.
– Mówiłem ci już, kochanie, że jesteś wyjątkowa?


Hope Mikaelson

***

Wreszcie, po jakiś półtora miesiąca czasu, znowu nadchodzę z rozdziałem! Chyba ostatnie intensywne czytanie FF skusiło mnie do dokończenia pracy nad tym rozdziałem.
Pisanie go to w większości dość duży spontan, ale wyszedł, według mnie, naprawdę dobrze! I Madelain się wreszcie pojawiła, i to w teraźniejszości jak i przeszłości! :) Zaskoczeniem może być Samanta, ach, czuję, że to ona tutaj będzie prawdziwym czarnym charakterem. x Oczywiście Luke jeszcze nie pokazał na co go stać, ale spokojnie, Lucio się niedługo wyjawi z prawdziwym (gorszym) sobą. ;)

Komentarzy coraz więcej – dziękuję! :) Prosiłabym jednak, abyście pisali, co się Wam w rozdziale podobało/co byście zmienili itp. To naprawdę pomoże mi w doskonaleniu tego opowiadania.

Miłego dnia, Sharpenedzi! :)

Aileen Double.