wtorek, 26 sierpnia 2014

Rozdział II


    Wiatr bawił się moimi włosami, które powiewały koło mojej twarzy, czasem muskając ją delikatnie, jakby była ona czymś cennym. Czymś delikatnym, czymś, co można aż za łatwo zranić, zadać ból, przyczyniając się do rany, nie dającej się zabliźnić. Czy tak nie jest ze mną?
       Codziennie uśmiecham się i potakuję, mówiąc, iż jestem szczęśliwa. Że nie potrzebuję wsparcia, daje sobie radę. Że brak najważniejszych osób w moim życiu nic nie zmienia, jestem silna. W końcu bycie wampirem do czegoś zobowiązuje. Ale czy wampir nie może się czasem poddać? To też jest tylko człowiek, który czuje, tylko że na swój własny, osobny sposób. 
        Wierzę, że kiedyś spełnię to, o czym marzę, Zobaczę ich: starszą panią po pięćdziesiątce, ubraną w garsonkę i ciemne pantofle na niskim obcasie, która niecierpliwie patrzy się na swój zegarek na prawym nadgarstku, jakby nie mogła dopuścić myśli, że ktoś może się spóźnić o jakąkolwiek minutę na jej spotkanie. Przy niej ujrzę siwego mężczyznę, podpierającego się o ławkę, uśmiechniętego w tą i tamtą stronę, z pobłażliwym uśmieszkiem patrzący na swoją żonę. I wtedy zauważą mnie. Z początku będą pocierać swoje zmęczone oczy, nie wierząc, że to, co widzą, jest prawdą. A wtedy podejdę do nich i powiem Już pamiętam. Już będziemy razem. Niespodziewanie uściskam ich, wypłakując się w ich ramionach.
         – Ona tak przez całą drogę...
        Z zamyślenia wyrwał mnie rozbawiony głos Aileen. Spojrzałam w jej stronę. Patrzyła na mnie uśmiechnięta, śmiejąc się z mojej miny. Dopiero teraz dostrzegłam, że nie jesteśmy same.
      Obok niej stała szczerze uśmiechnięta brunetka, o kręconych włosach. Ostry makijaż zdobił jej twarz, policzki miała lekko zaróżowione. Z powodu jej miny, miała teraz lekkie dołeczki w okolicy warg, wyglądające naprawdę uroczo, dziecinnie. Szykowna różowa sukienka do kolan podkreślała jej talię, a szpilki – chude, zgrabne nogi. Zazwyczaj rozpuszczone włosy, teraz zostały upięte w wysoką kitkę.
         Podeszła do mnie z gracją, jak na siedemdziesięciopięcioletniego wampira przystało. Cmoknęła mnie dwa razy w policzki i przytuliła. Oddałam uścisk. Madelain była wyjątkową przyjaciółką, pierwszą przyjaciółką. To dzięki niej się podniosłam, choć sama nie wiedziałam, kim jestem. Dzięki niej żyję, to chyba wystarczający powód do tego, aby mieć u niej wielki dług wdzięczności?
        Do uszu dobiegł mnie głos dzwonka szkolnego. Zbliżała się pierwsza lekcja, którą była biologia. Nienawidziłam jej. Nie dlatego, że mieliśmy okropną nauczycielkę, która nie dość, że nie umiała tłumaczyć, to uważała się za nie wiadomo kogo. Dlatego że... Że przypominała mi ona, kim tak naprawdę jestem. A chciałabym czasem o tym zapomnieć, puszczając oczko w stronę jednego z najpopularniejszych chłopaków w szkole. Nie musiałabym sobie przypominać, że podczas pocałunku dzielą mnie cztery centymetry od jego szyi. Od miejsca najlepszego dopływu krwi.
          – Chodźmy. Wytłumaczysz później.
          
*
         Gdy już miałyśmy podchodzić do klasy biologicznej, która znajdywała się na końcu drugiego piętra, zauważyłyśmy biegnącą postać w naszą stronę. Jej włosy powiewały w powietrzu, mina ukazywała zdenerwowanie, ale także i determinację. Zatrzymała się metr przed nami, ledwo hamując, aby na nas nie wpaść. Zdyszana, kręciła przecząco głową, a ręce trzymała na kolanach, podpierając się na nich.
         Grzywka odcienia jasnego blondu zasłaniała jej czoło i prawe oko. Reszta włosów zwisała na ramionach lub powiewała spokojnie w powietrzu, za sprawą ułożenia ciała dziewczyny. Uniosła powoli głowę, z wyższością patrząc na nas. Dumnie wyprostowała się i poprawiła szybko koszulę, która lekko zagięła się przy spodniach.
         – Christine, chciałaś coś? I tak jesteśmy już spóźnione na lekcje, musimy iść – odezwała się Madelain, patrząc na nią z zaciekawieniem. Blond włosa odchrząknęła, najwyraźniej bojąc się, że może niewyraźnie odpowiedzieć na zadane jej pytanie. Nie mogła się poniżyć, taki charakter.
          – Nie wiecie? – Zdziwiła się, przekrzywiając lekko głowę w bok, doszukując się najwyraźniej jakiegoś kłamstwa lub podpuchy. – Dyrektor wezwał wszystkich uczniów do klasy gimnastycznej, zwołuje jakieś zebranie czy coś. W każdym razie, w klasie, do której idziecie, pewnie nikogo nie ma.
         Popatrzyłyśmy na siebie niepewne jej słów. Christine, pomimo iż jest naszą koleżanką, uwielbia kłamać. Każdy to o niej wie, a przynajmniej każdy, kto choć raz z nią rozmawiał. Była egoistką, zawsze powtarzała, że w życiu trzeba liczyć tylko na siebie. Pomimo że się z nią kumplowałyśmy, choć byłyśmy dwa lata starsze (cóż, potrafi do siebie wiele osób przekonać, pomimo wrednego charakteru), umiała w każdej sytuacji pomóc. Można było wręcz powiedzieć, że miała dwa oblicza.
           Z naszej trójki najbardziej nie lubiła jej Madelain. Owszem, nie okazywała tego aż tak bardzo, starała się ją ignorować w razie czego, ale również oddawać szacunek. Przychodziło jej to z trudem, widziałam wyraźne, że po każdej konwersacji z Morgan, wreszcie czuje wolna. Christine była wszędzie – czasami aż za dosłownie. W niekompetentnej sytuacji zawsze stała gdzieś na uboczu i przypatrywała się naszym poczynaniom.
         Ja ją po prostu lubiłam. Była humorystyczną osobą i choć niekiedy czułam, że zaraz jej coś zrobię, to ją akceptowałam taką, jaką jest. I wcale nie dlatego, że była sobowtórem. O nie!
       Właśnie, sobowtór... Jestem wampirem, Madelain również, Aileen czarownicą, a Christine człowiekiem, ale i sobowtórem. Owszem, nic to u niej nie zmieniało, po prostu wiedziała, że gdzieś tam chen daleko jest osoba, która wygląda tak samo jak ona. Czy się tym przejmowała? Cóż, nie. Nawet ją to nie obchodziło, choć czasem grymasiła, że wolałaby być jedyną w swoim rodzaju. Wtedy zazwyczaj Madelain nie mogła się powstrzymać od kwaśnej uwagi i mówiła Drugiej takiej ignorantki z pewnością nie ma.
           – Nie, no, serio? Zresztą, pójdźcie ze mną do tej sali, same mówiłyście, że jesteście spóźnione, więc i tak byście dostały spóźnienie, a pięć minut was nie zbawi.
            Czy aby na pewno?
*

         Czekałyśmy zniecierpliwione na wywód dyrektora szkoły. Bardzo często zdarzało mu się spóźniać na przeróżne przemówienia, apele lub przedstawienia, dlatego też nikt nie zdziwił się, gdy pojawił się dopiero po piętnastu minutach. Lekki zarost na podbródku, krótkie czarne włosy, ułożone w należytym szyku, szare, pozbawione emocji, ale i też naganne oczy, a także schludny garnitur i spodnie. Pełna profeska, jak u polityka.
               Za nim, o dziwo, ktoś szedł. Rzadko zdarzało się, aby przychodził z kimś na przemówienia, czasami zastępowała go sekretarka, która jęcząc i patrząc na nas wystraszona, próbowała wydusić jakieś słowa. Prawdopodobnie miała jakiś uraz do dzieci lub młodzieży. Tym razem jednak nie była to sekretarka, a młody, przystojny chłopak. Miał dłuższe włosy od reszty dzisiejszych mężczyzn w tym pokoleniu, brązowego koloru, takie same miały również jego oczy. Lekki podkoszulek, czarne spodnie przylegające do ciała i solidne, długie buty.
              – Ciacho – mruknęła Madelain w moją stronę. Widziałam, że przyglądała mu się przez długi czas, nie spuszczając go z oczu, prawdopodobnie oceniając jego wygląd. 
               Uśmiechnęłam się. Taaak, takiego chłopaka można by pozazdrościć. 
             On najzwyczajniej w świecie podszedł do jednego z krzeseł, stojących niedaleko mikrofonu, przebiegł z wyraźną nudą po twarzach uczniów. Skrzywił się lekko, kiedy jego wzrok napotkał tłumy wymalowanych dziewczyn, które potocznie nazywało się lalkami lub też tapeciarami. Najwyraźniej mu ich styl nie przypadł do gustu. Czyli jest normalny, już plus.
          Lalki zaczęły piszczeć, wymachując rękami, potem podskakiwać, krzyczeć i wołać go. Niejedne uderzyły się przez ten nadmiar emocji, boleśnie upadając na podłogę. Ze zgrozą i wściekłością podnosiły się, potem coś fukały i odchodziły w tył, siadając obrażone na krzesła. I nie, nie były to tylko blondynki. 
         Dyrektor odchrząknął, aby uspokoić młodzież, potem wdzięcznie uśmiechnął się, gdy zapanował spokój i zaczął przemawiać. Co prawda, większość osób go nie słuchała, wolała patrzeć na przystojnego kolegę dyrektora, który teraz siedział wyraźnie rozluźniony na krześle, odchylając głowę do tyłu i patrząc w sufit. Sama nie mogłam oprzeć się jego widokowi, próbowałam powstrzymać swój wzrok od zerkania na niego. Bezskutecznie.
        – ...Widzę, że duże zainteresowanie wzbudził w was nasz gość. Prowadzi on pewne dochodzenie, ma małą prośbę, którą, mam nadzieję, spełnicie. Powitajcie Luke'a Coppera!
         Po sali przebiegł pisk dziewcząt, oklaski uczniów i wiwaty. Luke wstał, ukłonił się, uśmiechając łobuzersko, po czym powoli, jakby chciał wszystkie jego fanki zdenerwować, podszedł do mikrofonu. Był całkowicie spokojny, nie popełniał żadnego błędu w stylu chodzenia, ubierania, fryzury... Wszystko wręcz robił idealnie!
             – Dziękuję, panie dyrektorze. Jest mi niezmiernie miło widzieć was tutaj wszystkich, również tych, którzy jednak nie dali namówić się kolegom na ucieczkę ze szkoły. – Po sali przeszła fala śmiechu, a sam mówiący uśmiechnął się jeszcze szerzej. Było to w ogóle możliwe? – Pochwała. Na waszym miejscu dawno byłbym w pobliskim pubie, nie pamiętając, jaki jest dziś dzień...
              Przerwałam słuchanie tego, co mówi, gdy ktoś mocno szturchnął mnie w ramię. Odwróciłam głowę. Przede mną stała z nietęgą miną Aileen, której najwyraźniej do śmiechu nie było. Przystępując z jednej nogi na drugą, czekała cierpliwie, aż zwrócę na nią uwagę. I zwróciłam. Bezgłośnie zapytałam się, o co jej chodzi, a ta pociągnęła mnie za łokieć w stronę drzwi wyjściowych. Poszłam za nią, jednocześnie żałując, że przerwałam swój kontakt wzrokowy z postacią przybyłego gościa. 
         Stanęliśmy obok dużych, drewnianych drzwi do sali gimnastycznej. Umieszczone były one na podwyższeniu, z którego bardzo dobrze widać całe pomieszczenie sportowe. Kosze do gry w koszykówkę, dwie bramki na przeciwko siebie, najróżniejszego koloru linie, wymalowane na podłodze. Po bokach rozciągały się trybuny, na których teraz siedzieli uczniowie, z zapałem wysłuchując wywodu Luke'a. Niżej, na wysokich, solidnych krzesłach, siedzieli nauczyciele, niewzruszeni, którzy czasem po cichu rozmawiali między sobą. W końcu oni rządzą, dzieci nie mogą zwrócić im uwagi. Nie, w sumie to mogą, ale... Nie wypada?
               – Hope, słuchaj, pamiętasz, co mówiłam ci dzisiaj rano? – Pokiwałam twierdząco głową. – Przed chwilą poczułam, jakby magia dawała mi ostrzeżenie. To pojawiło się, kiedy Copper zaczął przemawiać. Hope, ja... ja myślę, że on może mieć coś wspólnego z tym.
                Spojrzałam na nią całkowicie zdziwiona i zszokowana. Nie znałam się na magii, ale chyba ona też może się mylić, prawda? Wszystko może się mylić, zwłaszcza rzeczy nadnaturalne. Intuicja Madelain również może się zaliczać, ale nie o niej teraz mowa. Czyżby Luke miał naprawdę coś z tym wspólnego? Nie wyglądał na kogoś podejrzanego, ot, po prostu zwykły chłopak, przystojny chłopak. Lekkie rysy na twarzy, przepiękny uśmiech i te hipnotyzujące spojrzenie. Co w nim strasznego i mrocznego?
                   – Aileen, może przesa...
              Nie dokończyłam mówić, gdyż w głośnikach usłyszałam donośny, wściekły głos. Obróciłam się na pięcie, patrząc na Luke'a, z którego wychodził dany dźwięk. Jego wyraz twarzy się zmienił, czerń zastępowała szarość oczu, a lekkie rysy na policzkach były teraz wyostrzone. 
           – ROZUMIECIE?! – wydarł się na całe gardło – Macie znaleźć Hope Mikaelson, pierwotnego wampira, blondynkę, średniego wzrostu, jasne oczy. Ona wie, że ma tak na imię, nazwiska już nie koniecznie kojarzy. Poznacie ją poprzez czerwony trójkąt na prawym nadgarstku. Jeśli tego nie zrobicie do końca tego tygodnia to... to zabiję was.
              Teraz już wiedziałam, że się mylę. I ta mylność miała przyprowadzić za sobą groźne konsekwencje.


*

Udało się mi napisać to jeszcze w tym miesiącu! Yeah!
W tym rozdziale znowu poznajecie aż dwie osoby...
Po prostu nie wiem czasami, jak je wprowadzić do fabuły, aby Wam
 się nie mieszały z innymi osobami.
Ale od razu mówię, że to koniec dodawania nowych osób na kilka rozdziałów. :)
A przynajmniej tych głównych. Zero akcji, doskonale wiem, ale nie chcę, aby
 już od pierwszego rozdziału było wszystko wyłożone na pierwszą kartę.
Trzeci rozdział będzie ciekawszy, reszta też powinna.
 Kiedy następny rozdział?
Sama nie wiem, ale patrzcie w ramkę Aktualności.
Pozdrawiam,
Aileen Double.

2 komentarze:

  1. Znalazłam Twój blog dosłownie przed chwilą. Aż obgryzam paznokcie ze zdenerwowania, bo skończyłaś na takim decydującym momencie!
    Polubiłam już tego Luke'a, naprawdę. A kilka linijek niżej dowiaduje się, że go lubić nie powinnam... Jestem między młotem i kowadłem, serio. :) Nie pogardziłabym jakimś rozszerzeniem jego wątku, może coś tam z Madelain by się udało :P Ją akurat tak nie za bardzo polubiłam, nie wiem czemu, przecież napisałaś dopiero drugi rozdział. A Hope uwielbiam! Tą jej naturalność i z jakiego punktu widzenia patrzy na otaczający ją świat! Mam nadzieję, że niedługo pozna ona Klausa i Hayley, jej rodziców. Po prostu nie mogę się doczekać, jak ona to przyjmie;) Niby za nimi tęskni, ale wydaje mi się, że już przyzwyczaiła się do tego swojego życia bez nich. Również ogromnie jestem ciekawa, jak wyjaśni się jej sprawa z zanikiem pamięci - och, aż korci, żeby się tego natychmiast dowiedzieć!.
    Czekam niecierpliwie na dalszy ciąg i życzę weny!
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak miłe słowa! Dobrze jest wiedzieć, że ktoś czyta moje wypociny, i, o dziwo, te wypociny się podobają. :)
      Luk jeszcze na długo zawita w opowiadaniu, ale wątpię, aby główne bohaterki były do niego przyjaźnie nastawione. Raczej wrogo, tak, wrogo. :) I chyba słusznie...
      Hope, tak, nieuniknione jest spotkanie z jej rodzicami, ale z pewnością nie będzie one spędzone w rodzinnej atmosferze z fanfarami. Wiele się wydarzy w życiu Hope, z niektórych rzeczy może się nawet nie podnieść. :)
      Ojć, zdradzam fabułę, cholera! Nic już nie powiem! :D
      Pozdrawiam!

      Usuń