– Dziewczyny...
Wyszeptałam przerażona. Wcale nie cieszyłam się, że przyszły mi na pomoc, bo w obecnej sytuacji mogło to dać odwrotny skutek od zamierzanego. Madelain, gdy tylko mnie zobaczyła, chciała dobiec do mnie w wampirzym tempie, ale po stanięciu kilku kroków została odrzucona do tyłu, tak że uderzyła o przeciwne drzewo koło paleniska. Rozwarłam usta ze zdziwienia.
W moim prawym rogu stała jakaś starsza kobieta. Długie rude włosy, związane w niekończącego się warkocza do ziemi, jedwabna suknia i buty na płaskim obcasie. Zmęczona twarz, opadnięte policzki i przerażający wzrok miodowych oczu. Wyciągnęła rękę w moją stronę, a ja poczułam, jakby ciężar, który czułam od wbitego kołka, nagle zelżał. Z niezrozumieniem na twarzy popatrzyłam na jej wyciągniętą dłoń; była cała pomarszczona, okaleczona, ociekała krwią. Gdy tylko kobieta zobaczyła, że jej się przyglądam, pośpiesznie schowała rękę pod rękaw sukni i podeszła do Luka.
– Tak, jak prosiłeś.
Chłopak patrzył prosto w jej oczy. Potem przysunął twarz do jej ucha i szepnął coś tak cicho, że nawet dzięki moim wyostrzonym zmysłom wampira nie udało mi się niczego dosłyszeć. Przeszłam wzrokiem na Aileen i Madelain... i Christine? Nie zauważyłam jej wcześniej. Czemu musieli ją też w to wplątać? I jakim cudem tu wszystkie one w ogóle są?
Próbowałam się podnieść, ale po chwili padłam jak długa na ziemię; kręciło mi się w głowie. Świat na chwilę się przede mną rozmazał, aby po chwili wrócić do swojej dawnej postaci. Zauważyłam, że Aileen mruczy coś pod nosem – może nie tyle co coś, a zaklęcia magiczne.
Aileen Whitmore była czarownicą, tego się nie da ukryć. Tak naprawdę nigdy nie korzystała w pełni z wrodzonych umiejętności przy naszym towarzystwie. Miała problemy z magią, nie umiała jej kontrolować. Jakieś słabe zaklęcia, dosyć łatwe, umiała robić z łatwością, ale gdy otwierała księgi zapisane przez jej babcię, która również była czarownicą, wszystko, czego dotknęła, wybuchało. W dosłownym znaczeniu – wystarczyło, aby otarła się o daną rzecz, a ona po sekundzie wyfrunęłaby w powietrze. Pewnie też dlatego nigdy nie próbowała ich ćwiczyć przy naszej obecności. Bała się o nas mimo wszystko.
To jest czarownica, Hope. – usłyszałam nagle w mojej głowie. Zignorowałam ból, który przy tym mi towarzyszył, a bardziej zastanowiłam się nad daną mi informacją. Luk naprawdę był przygotowany na pojedynek z Hope Mikaelson, jedną z najpotężniejszych istot na świecie, jeśli dobrze zrozumiałam. Przygotował się niepotrzebnie – ja co najwyżej mogłabym wymówić jakąś gorzką obelgę na jego temat, nikogo nawet nigdy nie zabiłam. I nie mówię tu tylko o wampirach, ale o ludziach także. Zawdzięczam to mojej mentorce, Madelain. To ona sprawiła, że nie mam teraz wyrzutów sumienia z powodu mojej natury.
– No, panie, przedstawienie czas zacząć – powiedział Luk do naszej czwórki. Każda patrzyła się na niego z nienawiścią w oczach; wydawało mi się, że dawało mu to nawet chorą satysfakcję.
– Może tak by pan Przystojny powiedział przynajmniej, po co nas tu sprowadził i czego chce? – Madelain nie kryła zdenerwowania i wściekłości. Podziwiałam ją zawsze za odwagę i dobrą organizację – była dla mnie wzorem do naśladowania.
– Och, śliczna, nie denerwuj się tak, twoja buźka się jeszcze do czegoś przyda. – Dało się usłyszeć ciche prychnięcie wampirzycy. – Hope potrzeba jest mi do mojej... zemsty. A wy?... Hm, jedna przekąska, druga kochanka, a trzecia karta przetargowa.
Jego śmiech rozszedł się po całym lesie. Pomimo tego jego złej strony, miał coś w sobie, co przekonywało mnie do tego, aby mu zaufać. I to mnie właśnie przerażało; nie powinnam tak była nigdy myśleć. On przecież grozi mi i moim przyjaciołom!
– Tak, kochasiu, rozumiem twoje przezabawne określenia na nasz temat, gratuluję wyobraźni. Tylko że my mamy przewagę liczebną. – Zaśmiała się Madelain, zwycięsko patrząc na Luka.
– Ach tak? Polemizowałbym.
Właśnie w tej chwili, zza gęstwiną drzew, można było ujrzeć cztery cienie. Dwie ludzkie, dwie... wilkołacze. Weszły powolnym krokiem na obszar łąki i ustawiły się w ceremonialny rząd tuż za wampirem i czarownicą. Przesyłały nam złowrogie uśmiechy.
Koszmar się właśnie zaczął.
– Ach tak? Polemizowałbym.
Właśnie w tej chwili, zza gęstwiną drzew, można było ujrzeć cztery cienie. Dwie ludzkie, dwie... wilkołacze. Weszły powolnym krokiem na obszar łąki i ustawiły się w ceremonialny rząd tuż za wampirem i czarownicą. Przesyłały nam złowrogie uśmiechy.
Koszmar się właśnie zaczął.
***
Aileen unikała czarów swojej rywalki. Ukrywała się za krzakami, tudzież spadała w rowy, nagle nawet kawałek dłuższej trawy dawał jej schronienie. Okropnie się bała i nawet nie miała jak pokonać swojej rywalki.
– Nic nie umiesz, Withmore. – Usłyszała, gdy akurat uniknęła śmiercionośnego zaklęcia rzuconego przez czarownicę.
Aileen chciała powiedzieć, że nie, że coś umie, że nie jest wyrzutkiem na tej ziemi, jednak w obecnej sytuacji nawet nie umiała otworzyć ust. Właśnie teraz jej najbliższe przyjaciółki staczały walkę o swoje życie, a ona nawet nie umiała im w niczym pomóc – a to właśnie ona teraz powinna tę funkcję pełnić. Jest do tej jasnej cholery czarownicą! Jest stworzona do tego, aby czarować, aby pomagać, aby chronić gatunki nadprzyrodzone! Jest po coś, a nie po nic!
– Nie odziedziczyłaś nic po matce. Uciekłaś, a mogła cię wychować. Elizabeth jest inna... lepsza.
Elizabeth, siostra Aileen, była wierną służką swojej matki, nigdy nie śmiała jej się sprzeciwić. Wykonywała jak najlepiej swoje obowiązki, przyjmowała kary z godnością, chciała być jak najlepsza – taka, aby rodzicielka była z niej dumna. Nie lubiła ona swojej siostry, ponieważ to właśnie przez nią, a przynajmniej tak uważała Elizabeth, rozpadła się ich rodzinna potęga magii. To właśnie przez nią wszyscy gorzej spostrzegali ich familię. A ona nie mogła dać się tak poniżyć.
Przypominała trochę Finna Mikaelsona – wiernego półdupka Ester Mikaelson, swojej matki. Nigdy nie wspierał swoich braci, wierzył tylko w to, co mówiła jego mamulka. Mógł nawet oddać swoje życie tylko po to, aby spełnić jej chore fantazje i zabić jego oraz jej synów.
– Nie wspominaj mi o tej parszywej gnidzie! Ona nigdy, powtarzam, nigdy nie była moją matką i nigdy nią nie będzie. Nie wspominaj mi o Elizabeth, bo nic mnie z nią nie łączy! Nie wspominaj mi o niej, bo ona nie jest moją siostrą! Nie wspominaj niczego, jeśli nic o tym nie wiesz!
Zezłościła się. Podniosła się z klęczek obok bufiastego bukietu krzewów i dumnie spojrzała na swoją przeciwniczkę. Stąpała równo, jej kroki odbijały się echem po całym lesie. Brązowe włosy przysłaniały jej twarz, ale to jej nie zdekoncentrowało. Nagle oczy zmieniły się z ciemnych na bezbarwne. Dokładnie na takie, na jaki kolor zapaliło się wtedy światło podczas rytuału wyznaczania strażniczek natury.
Szła przed siebie. Nie obchodziły jej wrzaski przyjaciółek, które ledwo co utrzymywały się jeszcze na powierzchni ziemi. Ona wyznaczyła sobie już cel.
– Ale czuję twoją aurę... Nie umiesz czarować! – Z przerażeniem krzyknęła czarownica, która zaczęła się cofać do tyłu jak najszybciej mogła. Kilka razy mało co nie zaliczyła upadku, gdy potknęła się o wystający korzeń, ale teraz się dla niej to nie liczyło.
– Czary to tylko połowa sukcesu.
Szyderczy śmiech Aileen, wyciągnięte ręce, zamknięte oczy, skupiony wyraz twarzy i sekundy. Sekundy, które dzieliły od zakończenia tej wojny. Sekundy, które miały spowodować jeszcze gorszą katastrofę, niż ta, która odbywa się teraz.
Wszystko wokół nadprzyrodzonych istot, które nawzajem ze sobą walczyły, zaczęło wybuchać. Żar z paleniska wyfrunął w powietrze, drzewa zaczęły osuwać się na boki, kamienie rozsypywały się na drobny mak. Zaczęło lać. Chmury wręcz wydawały się, jakby były przedziurawione, słońce już dawno zniknęło za horyzontem; teraz, zamiast księżyca, zajęła jego miejsce dziwna niebieska poświata. Dookoła łąki powstał biały puch. Dwaj poplecznicy Luka, również wampiry, ze strachu o swój żywot, chcieli jak najszybciej uciec z tego miejsca, gdyż widzieli, że ich grupa przegrywa; gdy tylko przeszli przez ten puch, ich ciała zaczęła ssać jakaś niewidzialna energia, od stóp aż do głowy. Po chwili nie było już z nich nic.
– Dejasa petro minuisa felicto... – Z ust Aileen wydobywały się różne formułki zdań, które czyniły tę eksplozję.
Tajemnicza czarownica wiedziała już, jak będzie wyglądać jej żywot. Tylko jeszcze jedne słowo, a już nie wypowie żadnego słowa na tej ziemi. Była na to przygotowana.
Tuż przed śmiercią powiedziała tylko:
– Bezbarwne oczy... Śmierć.
***
W tym samym czasie...
– Madelain, uważaj!
Rozległ się krzyk Hope. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na scenę, która działa się przed jej oczami. Właśnie teraz Daquin w porę nie zorientowała się, że unieruchomiony przez nią przed chwilą wilkołak zdążył już nazbierać siły i stoi tuż za nią skory do ataku.
Creatley nie zdążyła nic zrobić. To działo się jak w filmie kryminalistycznym. Zwolnione tempo, wysunięte zęby wilkołaka, wielka paszcza, szyja Made, i ten ostateczny cios – zderzenie się jej ciała z jego szczęką. Ugryzienie. Potworny ból. Doniosły krzyk Madelain. Osunięcie się na ziemię. Wielka rana w kształcie kłów na jej szyi. Śmierć.
Aileen Whitmore
***
Wiem, że połowa osób z Was ma mi za złe treść tego rozdziału.
Ale nie musicie się załamywać – ten rozdział jest trochę podchwytliwy,
więc nie wszystko będzie dosłownie tak, jak myślicie. Nie mogę Wam niestety
zdradzić, gdzie w powyższych fragmentach jest haczyk, jednak myślę,
że w następnym rozdziale mile Was zaskoczę. :) Rozdział był w połowie
planowany, w połowie miał inaczej wyjść, połowę pisałam pod wpływem
chwili – sądzę, że wyszedł naprawdę dobrze, ale ocenie zostawiam Wam.
Na Boże Narodzenie szykuję Wam naprawdę miłą niespodziankę! :D
Już nie mogę się doczekać, jak zacznę ją realizować...
Aileen Double.