wtorek, 23 grudnia 2014

Rozdział VIII


    – Nie, nie, tylko nie to! – krzyknęłam, gdy ciało Madelain upadało na ziemię.
   Chciałam szybko do niej podbiec, ale w tym przeszkodziło mi cielsko jednego z wilkołaków, które zaatakowało mnie od tyłu. Swoimi pazurami naznaczyło długą szparę na moich plecach, która zaczynała się od prawej łopatki, a kończyła przed lewym biodrem. Głośno jęknęłam, zwijając się z bólu. Czując słone łzy pod oczami, nie poddawałam się, przemieściłam się wampirzym tempem w bezpiecznej odległości od wroga. Gdy już miałam ponownie go atakować, mój wzrok przesunął się na Aileen. Stała z wyciągniętymi dłońmi przed czarownicą, która pomagała Lukowi; krew spływała z jej nosa, a oczy były przeraźliwie puste. Jakby bez emocji. Bez uczuć. 
     Byliśmy w złej pozycji. Luke nadal żył, właśnie teraz stał oparty o drzewo, jedząc jabłko. Popatrzyłam zszokowana na ten obraz. Zupełnie nie obchodziło go to, co dzieje się na polanie. Na początku walczył i ze mną, jak i z Madelain, ale potem pozostawił nas na pastwę losu wilkołakom i dwóm wampirom. Teraz zostały tylko wilkołaki. No i czarownica, która właśnie teraz upada na trawę nieprzytomna, a jej głowa jej ułożona w dość dziwnej pozycji. Jakby całkowicie złamana... CO?!
   – Nigdy nie mów nigdy. – Aileen ze zwycięską miną, z potem na czole, ukucnęła nad ciałem zmarłej kobiety. Pokiwała z drwiną głową, jakby oceniała, czy była dla niej godną rywalką. 
     Teraz stało się coś, co zbiło mnie z nóg – właśnie teraz moja przyjaciółka wyjęła z tylnej kieszeni nożyk, który uwielbiała nosić, gdyż nie dość, że był przepełniony magią, to także został dany Ail w prezencie od swojej babki. Miała do niego sentyment. Tak czy inaczej, wyjąwszy go, podciągnęła do góry rękaw swojej granatowej bluzy, a potem nastawiając nadgarstek, przecięła nożem żyłę. Trysnęła krew, a przyjaciółka nadal stała z powagą i nawet nie udało się u niej spostrzec jakiegokolwiek lęku, czy też bólu. Miała także nadal bezbarwne oczy, które coraz bardziej potęgowały moje przerażenie.
       To, co stało się potem, było wręcz niesamowite. Za bardzo niesamowite. Niemożliwe. Nożyk pod wpływem krwi Whitmore, najpierw delikatnie się rozciągnął, aby potem w dosłownie sekundę zmienić się w biały, długi sztylet zakończony ślimaczą rączkę. Taki, jaki kiedyś pokazywała mi Aileen w książce swojej babci – za ich czasów nie było tak wyrafinowanej technologi, jak teraz, więc był on ręcznie narysowany. Jednak, pomimo zżółkłych kartek i nie do końca widocznych konturów rysunku (książka miała dobre stulecia...), mogłam znaleźć wiele podobieństw do tego, którego teraz posiada jedyna żywa czarownica na tej polanie. Tak, upodobniałam go właśnie do tego, którym zostało przebite serce babci mojej przyjaciółki.*
      – Aileen... ty... nie... – Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie znałam tej historii do końca, Ail raczej nie chciała o tym zbytnio rozmawiać, więc tylko w wielkim skrócie znałam historię tegoż sztyletu. Wiedziałam jednak, że nie bez powodu użyła swojej krwi do przemiany owego przedmiotu...
        Whitmore spojrzała się na mnie spokojnie, unosząc jeden kącik ust ku górze. Jej wiśniowa szminka idealnie kontrastowała z włosami. Wydawałoby się, że jest tą osobą, za którą się podaje. Wiedziałam jednak, że coś jest nie tak – Aileen do cholery nie ma takich oczu, jakie obecnie mogę u niej ujrzeć!
           – Pozwól, Hope, że dokończę to, co zaczęłam.
       I zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Aileen z ogromną siłą wbiła sztylet prosto w serce czarownicy, która stała po przeciwnej stronie dzisiejszej walki. Z mojego gardła wydarł się głośny krzyk przerażenia. Pierwszy raz widziałam wprost na oczy śmierć jakiejś osoby. Wampiry, które dzisiaj rozgrywały z nami bitwę, do tego nie zaliczę, bo to raczej natura ich zmyła z powierzchni tej ziemi, a poza tym nie widziałam dokładnie, jak umierają – ujrzałam to zdarzenie tylko skrawkiem sekundy, podczas gdy uwalniałam się ze szpon jednego z wilkołaków.
          Byłam w szoku. Nie dość, że człowiek umiera mi przed oczami, to morderca tej osoby jest moją bliską przyjaciółką, która na dodatek teraz beznamiętnie przewraca oczami i patrzy na mnie z poniżeniem, naganą. Tak, jakby chciała powiedzieć dziewczyno, to jest normalne, nie dziw się tak. Ale dla mnie to normalne wcale nie było!
         Upadłam kolanami na wilgotną ziemię. Kompletnie niczego tutaj nie rozumiałam. KOMPLETNIE NICZEGO! To mnie przerosło. Nie mogłam podnieść żadnej kończyny, nie mogłam nawet normalnie oddychać. Za mną leżała nieprzytomna Madelain, przede mną moja bliska przyjaciółka właśnie zabiła niewinną osobę i jeszcze zachowuje się tak, jak nigdy, wokół stoją wilkołaki i Luke. Nie miałam w nikim oparcia. Powinnam ruszyć swój tyłek i to wyjaśnić. Jak najszybciej. Jednak poczucie bezsilności ogarnęło moje ciało, moją psychikę. Nie dam rady. Potrzebuję znać swoją przeszłość! Pierwszy raz w życiu przyznaję się do tego! Tak, JA, Hope Creatley, czy Mikaelson, nie ważne, chcę wiedzieć, KIM JESTEM. I czemu nagle moje uporządkowane życie wywraca się do góry nogami.
            – Kochanie, mam propozycję...

 ***
   
           Mała dziewczynka biegała wesoło po pokojach, ciesząc się wreszcie, że nadeszły upragnione przez nią święta. To ten dzień w roku, dwudziesty czwarty grudnia, gdzie marzenia małych dzieci mogą się wreszcie spełnić. Mogą dostać upragnione zabawki, słodycze, czy cokolwiek zapragnęły w liście do św. Mikołaja. Starsi, już bardziej dojrzali ludzie, biorą w tym dniu co innego pod uwagę – swoją wiarę, prawdziwy powód tego święta, a także ich marzeniem jest spędzenie wieczoru przy rodzinnym stole, wdychając zapach świeżego karpia, a także innych potraw, które uzupełniają pokryty białym obrusem stół.
          Jednak bądźmy realistami – nie wszędzie taki piękny obraz znajdziemy. Nie w każdej rodzinie wszystko się dobrze układa. Nie w każdej rodzinie są mama, ojciec i dzieci. Są rozbite rodziny, które potrzebują nieistniejącej taśmy do sklejenia siebie nawzajem. Ale taka nie istnieje. 
          – Mamo, o czym myślisz? – Brązowowłosa dziewczynka o długich loczkach usiadła na kolanach swojej rodzicielki. Ta zerwała się ze swoich przemyśleń i pogładziła prawą ręką jej grzywkę, zwisającą na lewe oko.
          – Myślę, jacy możemy być szczęśliwi, będąc razem. Zwłaszcza teraz – powiedziała kobieta, czule całując dziewczynkę w czoło. Ta na początku się uśmiechnęła, aby po chwili z udawanym obrzydzeniem wstać, rękę wytrzeć swoją twarz i fuknąć Fuu. Po chwili jednak dało usłyszeć się dwa szczere śmiechy w pokoju, gdzie rozgrywała się dana akcja.
           Do wieczora mała Madelain wraz ze swoją matką, Rosephie, kończyły przygotowania do wieczornej wieczerzy. Sterta pierników leżała już w dużej misie, gotowa na to, aby ją z uśmiechem na ustach zjeść. Kominek został zapalony, a nad nim wisiały trzy duże czerwone skarpetki, przypominające te mikołajowe, w których najczęściej chowa się słodycze dla dzieci. Cały wystrój niewielkiego domu na ulicy Saint Cloud w Paryżu, mieszczącego się na obrzeżach miasta, wyglądał może i ubogo, jednak dało wyczuć się w nim atmosferę świąt. A o to właśnie chodzi.
      – Nie rozumiem, czemu zawsze zostawiamy to jedne wolne krzesełko – mruknęła cicho brązowowłosa loczka, kiwając z dezaprobatą głową, gdy ustawiała właśnie śledzie na wigilijnym stole. Rosephie uśmiechnęła się.
            – Taki zwyczaj wyniosłam od rodziców twojego ojca, którzy mieszkali w Polsce. Kiedyś to właśnie u nich spędzaliśmy razem z tatą takie święta, więc dużo tradycji wyniosłam z tych i innych podobnych krajów. Wigilia w Polsce jest naprawdę wspaniała. Poza tym wiesz, czemu zostawiamy to krzesło wolne – zawsze możemy oczekiwać nieznajomego gościa.
            – Do tej pory żaden taki się nie zjawił. – Dziecko tupnęło nogą ze złości. Nie rozumiało jeszcze wielu rzeczy, których zrozumieć chciało. W głębi duszy Madelain pragnęła, aby te święta okazały się inne od innych i aby stało się w nich coś niespodziewanego. Daquin od najmłodszych lat uwielbiała przygodę.
           A wtedy właśnie zadzwonił dzwonek...
          Właśnie wtedy życie małej Madelain przewróciło się o 360 stopni...
          Właśnie wtedy poznała św. Mikołaja!!!


  

 * - o ów sztylecie mowa była w III rozdziale
            
         ***

Hahaha, Moi Drodzy, zaskoczyłam Was? :D Miałam inne plany na końcówkę tego wspomnienia, bardziej drastyczne, ale potem pomyślałam sobie, że już jutro Wigilia, powinno być to święto, gdzie jesteśmy szczęśliwi, pełni radości. Czemu więc mojej bohaterce właśnie przydarzyłby się taki koszmar w ten dzień? :) A uwierzcie mi, był drastyczny. Końcówkę specjalnie podkręciłam, aby wydawała się straszniejsza. I, jak widać, zakończyło się happy'endem! :))

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkim spełnienia swoich najskrytszych marzeń, rozwijania swoich umiejętności, podejmowania jak najlepszych decyzji, bycia zadowolonym z życia, nie marnowania dnia przy komputerze, a także bycia zdrowym, szczęśliwym i usatysfakcjonowanym z tego, kim jesteście. BO JESTEŚCIE WSPANIAŁYMI LUDŹMI! :)

Rozdział wstawiłam troszkę późno, a i spoileru nie było, ale 2/3 tego wpisu kończyłam pisać przed chwilą. Mam nadzieję, że notka Wam się podobała, zaciekawiła i będziecie nadal ze mną w 2015 roku, gdy będę kontynuowała historię Madelain, Aileen, Hope oraz Sophie. Gwarantuję Wam, że jeszcze mam wiele pomysłów na tę historię.

Miłego wieczoru!
   
        

wtorek, 25 listopada 2014

Rozdział VII

 
    – Dziewczyny...
    Wyszeptałam przerażona. Wcale nie cieszyłam się, że przyszły mi na pomoc, bo w obecnej sytuacji mogło to dać odwrotny skutek od zamierzanego. Madelain, gdy tylko mnie zobaczyła, chciała dobiec do mnie w wampirzym tempie, ale po stanięciu kilku kroków została odrzucona do tyłu, tak że uderzyła o przeciwne drzewo koło paleniska. Rozwarłam usta ze zdziwienia.
     W moim prawym rogu stała jakaś starsza kobieta. Długie rude włosy, związane w niekończącego się warkocza do ziemi, jedwabna suknia i buty na płaskim obcasie. Zmęczona twarz, opadnięte policzki i przerażający wzrok miodowych oczu. Wyciągnęła rękę w moją stronę, a ja poczułam, jakby ciężar, który czułam od wbitego kołka, nagle zelżał. Z niezrozumieniem na twarzy popatrzyłam na jej wyciągniętą dłoń; była cała pomarszczona, okaleczona, ociekała krwią. Gdy tylko kobieta zobaczyła, że jej się przyglądam, pośpiesznie schowała rękę pod rękaw sukni i podeszła do Luka.
       – Tak, jak prosiłeś. 
       Chłopak patrzył prosto w jej oczy. Potem przysunął twarz do jej ucha i szepnął coś tak cicho, że nawet dzięki moim wyostrzonym zmysłom wampira nie udało mi się niczego dosłyszeć. Przeszłam wzrokiem na Aileen i Madelain... i Christine? Nie zauważyłam jej wcześniej. Czemu musieli ją też w to wplątać? I jakim cudem tu wszystkie one w ogóle są?
       Próbowałam się podnieść, ale po chwili padłam jak długa na ziemię; kręciło mi się w głowie. Świat na chwilę się przede mną rozmazał, aby po chwili wrócić do swojej dawnej postaci. Zauważyłam, że Aileen mruczy coś pod nosem – może nie tyle co coś, a zaklęcia magiczne.
    Aileen Whitmore była czarownicą, tego się nie da ukryć. Tak naprawdę nigdy nie korzystała w pełni z wrodzonych umiejętności przy naszym towarzystwie. Miała problemy z magią, nie umiała jej kontrolować. Jakieś słabe zaklęcia, dosyć łatwe, umiała robić z łatwością, ale gdy otwierała księgi zapisane przez jej babcię, która również była czarownicą, wszystko, czego dotknęła, wybuchało. W dosłownym znaczeniu – wystarczyło, aby otarła się o daną rzecz, a ona po sekundzie wyfrunęłaby w powietrze. Pewnie też dlatego nigdy nie próbowała ich ćwiczyć przy naszej obecności. Bała się o nas mimo wszystko.
         To jest czarownica, Hope. – usłyszałam nagle w mojej głowie. Zignorowałam ból, który przy tym mi towarzyszył, a bardziej zastanowiłam się nad daną mi informacją. Luk naprawdę był przygotowany na pojedynek z Hope Mikaelson, jedną z najpotężniejszych istot na świecie, jeśli dobrze zrozumiałam. Przygotował się niepotrzebnie – ja co najwyżej mogłabym wymówić jakąś gorzką obelgę na jego temat, nikogo nawet nigdy nie zabiłam. I nie mówię tu tylko o wampirach, ale o ludziach także. Zawdzięczam to mojej mentorce, Madelain. To ona sprawiła, że nie mam teraz wyrzutów sumienia z powodu mojej natury.
          – No, panie, przedstawienie czas zacząć – powiedział Luk do naszej czwórki. Każda patrzyła się na niego z nienawiścią w oczach; wydawało mi się, że dawało mu to nawet chorą satysfakcję.
      – Może tak by pan Przystojny powiedział przynajmniej, po co nas tu sprowadził i czego chce? – Madelain nie kryła zdenerwowania i wściekłości. Podziwiałam ją zawsze za odwagę i dobrą organizację – była dla mnie wzorem do naśladowania.
         – Och, śliczna, nie denerwuj się tak, twoja buźka się jeszcze do czegoś przyda. – Dało się usłyszeć ciche prychnięcie wampirzycy. – Hope potrzeba jest mi do mojej... zemsty. A wy?... Hm, jedna przekąska, druga kochanka, a trzecia karta przetargowa. 
     Jego śmiech rozszedł się po całym lesie. Pomimo tego jego złej strony, miał coś w sobie, co przekonywało mnie do tego, aby mu zaufać. I to mnie właśnie przerażało; nie powinnam tak była nigdy myśleć. On przecież grozi mi i moim przyjaciołom!
          – Tak, kochasiu, rozumiem twoje przezabawne określenia na nasz temat, gratuluję wyobraźni. Tylko że my mamy przewagę liczebną. – Zaśmiała się Madelain, zwycięsko patrząc na Luka.
           – Ach tak? Polemizowałbym.
      Właśnie w tej chwili, zza gęstwiną drzew, można było ujrzeć cztery cienie. Dwie ludzkie, dwie... wilkołacze. Weszły powolnym krokiem na obszar łąki i ustawiły się w ceremonialny rząd tuż za wampirem i czarownicą. Przesyłały nam złowrogie uśmiechy.
            Koszmar się właśnie zaczął.
          
***

         Aileen unikała czarów swojej rywalki. Ukrywała się za krzakami, tudzież spadała w rowy, nagle nawet kawałek dłuższej trawy dawał jej schronienie. Okropnie się bała i nawet nie miała jak pokonać swojej rywalki. 
       – Nic nie umiesz, Withmore. – Usłyszała, gdy akurat uniknęła śmiercionośnego zaklęcia rzuconego przez czarownicę. 
        Aileen chciała powiedzieć, że nie, że coś umie, że nie jest wyrzutkiem na tej ziemi, jednak w obecnej sytuacji nawet nie umiała otworzyć ust. Właśnie teraz jej najbliższe przyjaciółki staczały walkę o swoje życie, a ona nawet nie umiała im w niczym pomóc – a to właśnie ona teraz powinna tę funkcję pełnić. Jest do tej jasnej cholery czarownicą! Jest stworzona do tego, aby czarować, aby pomagać, aby chronić gatunki nadprzyrodzone! Jest po coś, a nie po nic! 
       – Nie odziedziczyłaś nic po matce. Uciekłaś, a mogła cię wychować. Elizabeth jest inna... lepsza.
     Elizabeth, siostra Aileen, była wierną służką swojej matki, nigdy nie śmiała jej się sprzeciwić. Wykonywała jak najlepiej swoje obowiązki, przyjmowała kary z godnością, chciała być jak najlepsza – taka, aby rodzicielka była z niej dumna. Nie lubiła ona swojej siostry, ponieważ to właśnie przez nią, a przynajmniej tak uważała Elizabeth, rozpadła się ich rodzinna potęga magii. To właśnie przez nią wszyscy gorzej spostrzegali ich familię. A ona nie mogła dać się tak poniżyć.
         Przypominała trochę Finna Mikaelsona – wiernego półdupka Ester Mikaelson, swojej matki. Nigdy nie wspierał swoich braci, wierzył tylko w to, co mówiła jego mamulka. Mógł nawet oddać swoje życie tylko po to, aby spełnić jej chore fantazje i zabić jego oraz jej synów.
        – Nie wspominaj mi o tej parszywej gnidzie! Ona nigdy, powtarzam, nigdy nie była moją matką i nigdy nią nie będzie. Nie wspominaj mi o Elizabeth, bo nic mnie z nią nie łączy! Nie wspominaj mi o niej, bo ona nie jest moją siostrą! Nie wspominaj niczego, jeśli nic o tym nie wiesz!
          Zezłościła się. Podniosła się z klęczek obok bufiastego bukietu krzewów i dumnie spojrzała na swoją przeciwniczkę. Stąpała równo, jej kroki odbijały się echem po całym lesie. Brązowe włosy przysłaniały jej twarz, ale to jej nie zdekoncentrowało. Nagle oczy zmieniły się z ciemnych na bezbarwne. Dokładnie na takie, na jaki kolor zapaliło się wtedy światło podczas rytuału wyznaczania strażniczek natury.
          Szła przed siebie. Nie obchodziły jej wrzaski przyjaciółek, które ledwo co utrzymywały się jeszcze na powierzchni ziemi. Ona wyznaczyła sobie już cel.
        – Ale czuję twoją aurę... Nie umiesz czarować! – Z przerażeniem krzyknęła czarownica, która zaczęła się cofać do tyłu jak najszybciej mogła. Kilka razy mało co nie zaliczyła upadku, gdy potknęła się o wystający korzeń, ale teraz się dla niej to nie liczyło.
        – Czary to tylko połowa sukcesu.
       Szyderczy śmiech Aileen, wyciągnięte ręce, zamknięte oczy, skupiony wyraz twarzy i sekundy. Sekundy, które dzieliły od zakończenia tej wojny. Sekundy, które miały spowodować jeszcze gorszą katastrofę, niż ta, która odbywa się teraz. 
        Wszystko wokół nadprzyrodzonych istot, które nawzajem ze sobą walczyły, zaczęło wybuchać. Żar z paleniska wyfrunął w powietrze, drzewa zaczęły osuwać się na boki, kamienie rozsypywały się na drobny mak. Zaczęło lać. Chmury wręcz wydawały się, jakby były przedziurawione, słońce już dawno zniknęło za horyzontem; teraz, zamiast księżyca, zajęła jego miejsce dziwna niebieska poświata. Dookoła łąki powstał biały puch. Dwaj poplecznicy Luka, również wampiry, ze strachu o swój żywot, chcieli jak najszybciej uciec z tego miejsca, gdyż widzieli, że ich grupa przegrywa; gdy tylko przeszli przez ten puch, ich ciała zaczęła ssać jakaś niewidzialna energia, od stóp aż do głowy. Po chwili nie było już z nich nic.
        – Dejasa petro minuisa felicto... – Z ust Aileen wydobywały się różne formułki zdań, które czyniły tę eksplozję.
         Tajemnicza czarownica wiedziała już, jak będzie wyglądać jej żywot. Tylko jeszcze jedne słowo, a już nie wypowie żadnego słowa na tej ziemi. Była na to przygotowana.
       Tuż przed śmiercią powiedziała tylko:
         – Bezbarwne oczy... Śmierć.
        
***

W tym samym czasie...
  
       – Madelain, uważaj!
       Rozległ się krzyk Hope. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na scenę, która działa się przed jej oczami. Właśnie teraz Daquin w porę nie zorientowała się, że unieruchomiony przez nią przed chwilą wilkołak zdążył już nazbierać siły i stoi tuż za nią skory do ataku.
     Creatley nie zdążyła nic zrobić. To działo się jak w filmie kryminalistycznym. Zwolnione tempo, wysunięte zęby wilkołaka, wielka paszcza, szyja Made, i ten ostateczny cios – zderzenie się jej ciała z jego szczęką. Ugryzienie. Potworny ból. Doniosły krzyk Madelain. Osunięcie się na ziemię. Wielka rana w kształcie kłów na jej szyi. Śmierć.


Aileen Whitmore
 
***

Wiem, że połowa osób z Was ma mi za złe treść tego rozdziału. 
Ale nie musicie się załamywać – ten rozdział jest trochę podchwytliwy,
więc nie wszystko będzie dosłownie tak, jak myślicie. Nie mogę Wam niestety
zdradzić, gdzie w powyższych fragmentach jest haczyk, jednak myślę, 
że w następnym rozdziale mile Was zaskoczę. :) Rozdział był w połowie 
planowany, w połowie miał inaczej wyjść, połowę pisałam pod wpływem
chwili – sądzę, że wyszedł naprawdę dobrze, ale ocenie zostawiam Wam.
Na Boże Narodzenie szykuję Wam naprawdę miłą niespodziankę! :D 
Już nie mogę się doczekać, jak zacznę ją realizować...
Aileen Double.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Spoiler

Rozdział XV

Spoilery dotyczące piętnastego rozdziału:
 

Autorka: Z pewnością to jest ten rozdział, w którym W-R-E-S-Z-C-I-E pojawia się nasz ukochany Klaus! :P Po raz pierwszy mamy go zobrazowanego "na żywo", a nie – tak jak w poprzednich rozdziałach – za pomocą wspomnień. Jest to też rozdział, w którym Hope walczy sama ze sobą, boi się przyznać do swoich własnych, prawdziwych myśli. Za to Luke, tak jak to on, jest jak zawsze tajemniczy (uwaga! w tym rozdziale aż za bardzo – a co będzie miało ważne znaczenie na przyszłość), ale i także strasznie pobłażliwy i zbyt... sprytny.

Pytania do Autorki na temat nowego rozdziału oraz wątków głównych postaci.

1. Kiedy znów pojawi się jakiś związek z Christine?
    Autorka: Nasz sobowtórek ma się na razie zadziwiająco dobrze w Atlancie. ;) Owszem, za jakiś czas jej wątek się rozwinie za pewną sprawą, ale nie będzie to w najbliższych rozdziałach.

2. Matka Aileen nadal żyje?
    Autorka: Nie tylko ona. Większość rodu Whitmore jest na wolności i spokojnie hasa sobie po świecie. Oni coś planują, co z pewnością nie będzie dobrze wpływało na Aileen – a zwłaszcza na jej relacje Aileen-Hope-Madelain.

3. Czy pojawią się jacyś nowy mężczyźni w SH? Jakiś ship z Madelain?
     Autorka: Nie przepadam za zbyt częstym i dużym wątkiem miłosnym między bohaterami. Daję Wam Lupe, co jeszcze chcecie? :D Klaus + Madi? :D Kladi haha.
     Ale nie, w najbliższym czasie nie pojawi się nikt, coby miał, pod względem miłości, zawrócić w głowie Madi czy też Aileen... A Lupe nadal jest... Cieszcie się, bo wszystko kiedyś może się skończyć... :')


Rozdział XIII

Pytania do Aileen na temat nowego rozdziału oraz wątków głównych postaci.

1. Ciągle pojawiają się jakieś nowe wydarzenia, jest ich czasami aż natłok. Kiedy się to w miarę ustabilizuje?

Autorka: Faktycznie, jest naprawdę dużo wątków, a większa część nadal nie jest zakończona. Wydaje mi się, że po prostu taki był mój zamysł i taki mam styl, muszę mieć do rozważenia kilka opcji. Jednak niedługo pewne wydarzenia się wyjaśnią, opowiadanie przecież nie będzie trwać w nieskończoność. :)

2. Czy pojawi się Hayley w opowiadaniu? Jeśli tak to kiedy?

Autorka: Pojawi się, oczywiście, w końcu Hope zawsze miała marzenie spotkać całą rodzinę, a nie tylko jej mniejszą część. :) Pojawi się, ale w znacznie dłuższym czasie niż Klaus czy też reszta rodzeństwa Pierwotnych. Hayley, tak jak w początkowych rozdziałach było wspomniane, zupełnie się zmieniła, nie była nigdy przykładną matką, więc też trudno powiedzieć, jak zachowa się w stosunku do szesnastoletniej córki... Może być ciekawie. :)

3. Jak zareaguje Madelain na propozycję Samanty?

Autorka: Madelain jest chyba jedną z tych postaci w Sharpenedzie, którą najmniej posądzałabym o bezmyślność i lekceważenie różnych sytuacji. Ona naprawdę jest mądra, wiele przeżyła i nie zaufa tak od razu osobie, która przed latami ją w tak straszny sposób porzuciła. Z drugiej strony, historia jej rodziny jest na tyle ciekawa, że na pewno wiadomość o żyjącej matce, nie da Madelain spokoju. Ona będzie musiała się o tym czegoś dowiedzieć. Najprościej będzie jej z pomocą właśnie Samanty. :)

Zaspoileruj nowy rozdział (XIII):

Autorka: To jeden z tych rozdziałów, który jednocześnie stawia przed nami nową sytuację, a też coś rozwiązuje. Zmierzymy się z dość niełatwą przeszłością Madelain, odkryjemy jej dzieciństwo. Zobaczymy, że niektóre zachowania są tylko robione dla pozorów i trudno jest przezwyciężyć problem. Hope z Lukiem natomiast będą coraz bliżej nieznanego i najgorszego... Śmierć może czekać za rogiem.


Rozdział XII

Pytania do Aileen na temat nowego rozdziału oraz wątków głównych postaci.

1. Suzanne: Czy Aileen rozważa możliwość szukania swojej rodziny teraz, gdy taka zmiana u niej zaszła?

Autorka: Ona przez całe życie miała gdzieś jakieś przeczucie, że powinna odkryć jeszcze głębsze korzenie historii swojej rodziny, ale wypierała się tego najbardziej, jak tylko mogła. :) Wiele razy w opowiadaniu mogliśmy być świadkami, jak przychodziło jej z trudem nazywanie swoją rodzicielkę matką. Myślę, że teraz, w tym stanie aktualnym, ona na razie o tym nie myśli, bo inne emocje (nie koniecznie pozytywne) nad nią górują.

2. x_emoji.: Luke jest cudowny! Czy nadal będzie on takim złym charakterem czy jednak pod wpływem czegoś może on się zmienić na bardziej pokornego?
Autorka: Hah, Luke od początku miał być wyłącznie tym złym, cholernym cwaniaczkiem, który sądzi, że wszyscy na niego lecą. ;) Być może będzie miał przebłyski dobroci, ale, jak na razie, nie pokazał jeszcze tego swojego prawdziwego czarnego charakteru. TO COMING! :))

3. Marleyidmonrey: Co z Christine? Jej wątek w SH jest na razie bardzo mały, a to jedna z moich fav postaci ;)
Autorka: Christine przybędzie, nie martw się! Na razie została w Atlancie i nie potrzeba jej nowych doznań z utratą życia. ;) Zresztą jest postacią trzecioplanową, musisz pamiętać, że akurat ona zbyt często nie będzie pojawiać się w fabule. Tak naprawdę trudno mi powiedzieć, co z nią będzie, bo aktualnie za dużo dzieje się z Hope, Madi i Aileen, aby jeszcze Christine do tego dokładać. :)

Zaspoileruj nowy rozdział (XII):
Autorka: Pojawi się nowa czarna postać, która dość mocno namiesza w życiu jeden z bohaterek opowiadania. A co najlepsze, ta postać już w Sharpened Death się pojawiła. :) Odkryjemy nowe oblicza Nowego Orleanu, to, jak naprawdę ono wygląda od wewnątrz. Nie zabraknie parki Hope + Luke, która podejmie dość odważny krok w celu uzyskania lekarstwa dla Madelain. Czy to wszystko się opłaci? To wszystko w XII rozdziale Sharpened Death, który pojawi się już niedługo!

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - > 
 
11 marca...
Chyba zbyt dużo dzieje się, abym mogła kontrolować swoje czyny. Tak jak w rollercoasterze.

Nowe miasto pełne magicznych zawirowań...
Czułam się tu szczęśliwa. Tak, jakby te stare budynki, wąskie i długie uliczki, porozwieszane pomiędzy domami na sznurkach ubrania, sprawiały, że wszystkie problemy nagle odchodzą.

Dwa odmienne charaktery...
(...) przebywanie w jego towarzystwie mnie coraz bardziej irytowało. Jednocześnie było, w pewien sposób, fascynujące.

Tajemnicza czarownica, przez którą niepokój wzrasta...
(...) ujrzeć starszą staruszkę, pewnie już po siedemdziesiątce. Podpierała się o brązową, drewnianą laskę (...) gdy wyciągnęła ręce mogłam stwierdzić, że w życiu dość dużo przeszła.

Nadchodząca śmierć...
(...) oczy straciły ten dawny blask, na czole miała stróżki potu, a jej rana była już lekko widoczna przy policzku (...)

Pytania bez odpowiedzi...
– Zadajesz dużo pytań, złotko. – Puścił mi oczko (...)

Przecież życie bez problemów i niespodzianek, to nie życie, nie?
– Cokolwiek.

Już 11 marca XI rozdział Sharpened Death. Zapraszam! 

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - > 

03.02.2015

JUŻ NIEDŁUGO!

A tylko ją tknij.

Niepewność...

(...) zawsze byłam słaba, a teraz nie potrafię racjonalnie myśleć. Nie potrafię uratować życia Madelain. Nie potrafię pomóc wrócić Whitmore do siebie, do swojej własnej duszy.

Wyzwanie...

(...) będę dokładniejsza i pewniejsza podejmowania swoich decyzji (...)

Rodzina....

(...) znajdę się w miejscu, gdzie prawdopodobnie są jeszcze moi rodzice (...)

Odpowiedzi...

Ale powiedz, co dokładnie tym lekarstwem jest. Ja muszę to wiedzieć Luke. Teraz! Proszę!

Nowe życie...

Nowy Orlean to miasto pełne zawirowań.


Zapraszam na X rozdział Sharpened Death! Już niedługo!

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - >

25 listopada...
– No, panie, przedstawienie czas zacząć 

Przekonasz się, ile warta jest przyjaźń... 
On przecież grozi mi i moim przyjaciołom!

Zobaczysz, jak nawet najbardziej nieśmiała osoba może zdać się na odwagę...
– Nie wspominaj mi o tej parszywej gnidzie! Ona nigdy, powtarzam, nigdy nie była moją matką i nigdy nią nie będzie!

Przeczytasz, jak niebywała może okazać się magia...
Wszystko wokół nadprzyrodzonych istot, które nawzajem ze sobą walczyły, zaczęło wybuchać. Żar z paleniska wyfrunął w powietrze, drzewa zaczęły osuwać się na boki, kamienie rozsypywały się na drobny mak.

Walka, którą stoczą...
Aileen unikała czarów swojej rywalki. [...] unieruchomiony przez nią przed chwilą wilkołak zdążył już nazbierać siły 

Przyniesie za sobą ofiary...
[...] wiedziała już, jak będzie wyglądać jej żywot. Tylko jeszcze jedne słowo, a już nie wypowie żadnego słowa na tej ziemi.

Ekscytująca porażka jednej ze stron...
Koszmar się właśnie zaczął.


25 listopad -> VIII rozdział Sharpened Death. Zapraszam! :)

wtorek, 4 listopada 2014

Rozdział VI


     Uciążliwy ból rozsadzał całą moją głowę. Wiłam się w agonii, marząc o tym, aby wreszcie odpuszczono mi te tortury. Czułam słone łzy na policzkach, krew wyciekającą z nosa, a przede wszystkim z okolic serca. Wiedziałam, że owa Rosalie i Luk nie chcieli mnie zabić, na pewno nie spudłowaliby, a nawet jeśli jakimś cudem tak, to mieli ogromną ilość czasu, aby swój błąd naprawić. A ja nadal żyłam – nie takie były ich zamiary.
         Otworzyłam delikatnie powieki, ale natychmiast je zamknęłam. Słońce mocno raziło moje oczy. Nie pamiętałam, jaki jest dziś dzień, ile byłam nieprzytomna, ani co się przez ten czas zdarzyło. Miałam tylko nadzieję, że nic nie jest ani Madelain, ani Aileen. Nie wybaczyłabym sobie chyba tego.
       Ponowiłam próbę. Tym razem mi się udało i spoglądałam na obszerną polanę. Była ona w większej części zielona, niektóre jej tylko fragmenty były poniszczone, całe w żółci, zapewne od chodzenia i ugniecenia trawy. Dookoła rozciągał się las, iglasty, jak sądziłam. Niedaleko musiało znajdować się także jezioro, gdyż udało mi się dosłyszeć chlupot wody. Przede mną paliło się ognisko, dosyć duże, o wielkim i potężnym płomieniu. Biło od niego takie ciepło, że aż musiałam przykryć twarz ręką, aby uchronić się przed oparem. Pogoda była koszmarna, zapowiadało się na ulewę, choć gdy dotknęłam ręką trawy poczułam, że to nie będzie pierwszy deszcz tego dnia. Trawa była wilgotna.
        Ciekawiłam się, czemu w ogóle mnie tutaj przyniesiono. Czyżby Luk spodziewał się, że jestem tą Hope, którą on szuka? Perfidnie się zawiedzie, tylko nie wiem, czy mi to będzie na rękę. A może warto by poudawać tą Hope; wszakże nie wiem, czy nie jest ona kimś ważnym w sferze wampirów. Ja o moich rówieśnikach nie wiele wiedziałam, także nigdy nie polemizowałam nad moją naturą. Wiedziałam tylko o życiu wampira, posilaniu się, zabijaniu, ale o moich towarzyszach tego samego gatunku, praktycznie rzecz biorąc, nic nie kojarzyłam. Jakoś nigdy tym się nie interesowałam, więc i Madelain mi o tym nie opowiadała. Czy to było słuszne?
            – Widzę, że już się obudziłaś, śpiąca królewno.
          Wzdrygnęłam się. Moim oczom ukazał się brązowowłosy Luk. Przepiękny właściciel tego jakże cudownego głosu. A jednak morderca.
         Podszedł do ogniska, wrzucił tam jakieś ziarna, a nagle ognisko wznieciło się, wybuchnęło żarem. Szybko zamknęłam oczy, zresztą tak samo jak mój towarzysz. Z mojej miny zapewne można było wyczytać niezrozumienie, strach i marzenie tylko o ucieczce z tego miejsca. Wampir natomiast nie miał takich problemów, przechadzał się po polanie z szyderczym uśmiechem. Co raz znikał gdzieś na chwilę, aby za kilka sekund powrócić i znów wrzucić coś do ogniska. Ciągła rutyna.
           Wreszcie udało mi się – oczywiście z niewyobrażalnym trudem, nie dość, że byłam cała we krwi, to jeszcze nie posilałam się od kilku dni – coś powiedzieć. Ochryple, ale jednak.
            – Poco tu jestem? – zapytałam i od razu tego pożałowałam, bo chłopak odwrócił się w moją stronę i czułam, jakby wywiercał mi wielką dziurę swoim spojrzeniem, co bolało jeszcze mocniej moje po hartowane ciało. Uniosłam jednak wysoko głowę i nie poddałam się jego wzrokowi.
           – Och, piękna, naprawdę nie wiesz? – zapytał, przybliżając się do mojego ciała. Znowu te dreszcze podniecenia, znowu te piękne brązowe oczy, znowu ten przepiękny zapach drogich perfum, znowu ON. Kompletnie nie wiedziałam, czemu tak na niego reaguję – to nie było normalne. 
        Nigdy nie miałam żadnego chłopaka, bo uważałam, że jest to tylko zbędny dodatek do życia. A poniekąd również bałam się, że naprawdę się zakocham i będę musiała narażać go na niebezpieczeństwo z powodu tego, że jestem wampirem. Dlatego zawsze grzecznie odmawiałam jakichkolwiek randek, spotkań towarzyskich; wolałam być samotna. I na razie nikt przeze mnie nie zginął, byłam zadowolona z tego faktu.
           Czyżby dopiero teraz ukazały się instynkty podążania? 
           Pokręciłam przecząco głową na jego pytanie. 
           Ciężko odetchnął i, na moje szczęście, znów coś zaczął majstrować przy palenisku.
       – Hope Mikaelson, pierwotna córka Klausa Mikaelsona i Hayley Marshall, a może i już też Mikaelson? Jedna z najpotężniejszych istot na świecie, zresztą jak jej rodzina. Okrutni, władczy, chętni zemsty. Tak, nikt was nie wielbił – mruknął – Pewnego sierpniowego dnia mała Hope znika, ślad po niej urywa się na stromym klifie. Co dalej? Dziwnym trafem tysiące czarownic, które szantażowane przez Niklausa, muszą odmówić zaklęcie lokalizujące i inne pierdoły, nie radzą sobie z znalezieniem najwspanialszego dziecka na świecie. Rodzinna załamka, żałoba, a po kilku latach nieudanych prób nawet poprzestanie szukania Ciebie, droga Hope. Hm, ale czego można się spodziewać po tak nieczułych istotach jak oni? Więcej morderstw, ciągłe bitwy i rzezie w Nowym Orleanie, tylko po to, aby zapomnieć o tej katastrofie. No i, z tego co widziałem ostatnio, już chyba ich nie obchodzisz. A ja ciebie znalazłem! JA! – Roześmiał się gardłowym głosem, który okropnie ranił uszy swoim dźwiękiem. Ta wersja śmiechu była o wiele gorsza od tej, którą mogłam podziwiać jeszcze w szkole. – Cudownie jest być lepszych od trzech pierwotnych wampirów, pierwszych wampirów na świecie. Jak myślisz, powinni mi przyznać Nobla, prawda? 
           Nie wierzyłam, albo nie chciałam wierzyć w to, co mówił. Równie dobrze mógł wygrzebać z mojego umysłu, dzięki czarownicy, wspomnienia z wieku siedmiu lat, a przed chwilą je przedstawić z dodatkiem innej konsystencji. To było jak najbardziej prawdopodobne, ale miałam lekkie ukłucie w sercu, które najwyraźniej nie chciało potwierdzać mojej teorii. Byłam w rozsypce.
          Hope Mikaelson. Już wielokrotnie słyszałam te nazwisko, ale nigdy nie spodziewałam się, że będzie aż takie ważne w dzisiejszym gronie wampirów. I że niby ja tą Hope miałam być? 
          Prawda, wiele faktów, o których wspomniał Luk, się zgadzało. Nie pamiętałam mojego dzieciństwa, więc i nie mogłam mu przyznać kłamstwa, bo sama nie wiedziałam, czy to, co mówił, kłamstwem jest czy też nie. Choć wolałabym chyba, aby nie. Mój niby ojciec miałby kogoś szantażować? Zabijać? Mordować, choć to to samo, co zabijanie? Nie mieściło mi się to w głowie. Ja nigdy taka nie byłam... I nigdy nie będę.
           – Czemu mam ci wierzyć? – spytałam. To było najwygodniejsze i najlepsze pytanie w owej sytuacji. 
       – Nie każę ci wierzyć, każę ci się zamknąć, bo twoje przyjaciółeczki się zbliżają, a chciałbym je dogodnie przywitać.
           Przeraziłam się, kolejny raz tego dnia. Jakim cudem one miały za chwilę się tutaj znaleźć? Przecież umawiałyśmy się, że każda odgrywa własną rolę, nie wtrąca się w sprawy innych! Teraz słowa I na razie nikt przeze mnie nie zginął, byłam zadowolona z tego faktu będą mogły się pieprzyć. Uwielbiam ten mój świat. Przeszłość kryje za sobą więcej tajemnic, niż ja bym tego chciała. A to mi się cholernie nie podoba!

***

        Mała dziewczynka spogląda na stos nieżyjących ludzi z rozszarpanymi gardłami. Widzi spływającą po ich ciele krew, która zachęca ją do jej wypicia. Ale ona tego nie chce, nie chce być kimś złym. Odrzuca ją takie zakłamane życie, odrzucają ją spojrzenia niewinnych osób, które tylko błagają o pomoc. Sama nie chciałaby znaleźć się w ich sytuacji, nie wyobrażałaby sobie tego. A teraz to ona musi spoglądać na pozbawione krwi ciała takich samych istot, jak ona. Ona nie jest tylko wampirem, wierzyła, że też należy do ludzi. A swoich się nie zabija. 
            Spojrzała na swojego ojca, wysysającego ciepły strumień krwi z jakiejś młodej dziewczynki, miała zapewne z osiem lat, czyli o trzy latka starsza od bohaterki. Po prawej stał jej wujek, który właśnie wyciągał swoją jedwabną, białą chusteczkę, aby wytrzeć zaplamioną twarz i koszulę. Nienaganny ubiór, włosy, ułożone w spójną całość, czarny garnitur. Idealnie, jak zawsze. Po lewej ciotka, torturująca następnego chłopaka, który wyglądem przypominał jej Marcela; zaniechał on bowiem ją opuścić i zerwać. Wytłumaczył się tylko słowami, że do siebie nie pasują. A Rebekah już wielokrotnie słyszała takie słowa, a momentami i nawet bardziej dobijające, miała już tego dość. Teraz była bezwzględna, zabijała wszystkich mężczyzn, którzy choć trochę byli podobni do jej byłego. I uwielbiała to.
            Ja mam stać się taką samą osobą jak wy? – zapytała w duchu mała Hope, która patrzyła na swoje czarne lakierki, aby tylko nie spoglądać na rzeź odbywającą się przed nią. Brzydziła się tym.
         Ciekawe, co robiła jej matka. Pewnie znowu zabawiała się w klubie, ciesząc się z bycia wampiro-wilkołakiem. Choć na początku nienawidziła swojego nowego JA, to potem to pokochała; poznała bycia tego zalety. I straciła człowieczeństwo, nie interesowało już ją własne dziecko, zostawiała małą w opiece komuś z rodziny Mikaelson. I to ma być matka?
            Klaus widząc, że Hope nie spożywa posiłku, podszedł do niej. Ukucnął przed nią, podniósł jej podbródek i spojrzał głęboko w oczy. 
               – Nie wypieraj się swojej natury, malutka. Bądź tym, kim jesteś. 
           Mała dziewczynka tylko pokiwała twierdząco głową i znikła za ojcem. Znalazła swoją ofiarę – jakiegoś starszego faceta po trzydziestce. Nie wybierała nikogo, bo i tak wiedziała, że wszyscy umrą, młode dzieci się nie uratują i nie dożyją godnej starości. 
              Przybliżyła się do czarnowłosego chłopaka i spojrzała mu w oczy, hipnotyzując go.
                – Nie będzie bolało... Przepraszam.
               Ze słonymi łzami na policzku wbiła swoje zęby w jego ciało. Poczuła napływającą krew do jej organizmu, która ją syciła. Jestem tym, kim jestem, cieszysz się, ojcze? – zapytała w myślach drwiąco. Miała nadzieję, że ta maskarada się kiedyś skończy.
               Hope Mikaelson miała wtedy pięć lat, a rozumiała więcej, niż jeden dzisiejszy pięćdziesięciolatek. 
               Była niesamowita.


Klaus Mikaelson
***
Ten rozdział mi się bardzo podoba, zwłaszcza część druga.
Nie była ona wszakże planowana, ale część pierwsza wyszła
dość krótko, więc postanowiłam dopisać coś, co do fabuły się przyda – mówi
przecież o tym, jaka z charakteru jest główna bohaterka – ale i także przedstawia
jej prawdziwą rodzinę. W sumie tutaj o tej rodzinie tak dużo nie ma, ale nie
chciałabym od razu wystawiać Wam wszystkiego na stół. Spokojnie, przed wizytą
w NO jeszcze kilka retrospekcji będzie – uwielbiam je!
Przy pisaniu tego fragmentu w pewnym momencie się delikatnie wzruszyłam...
Tak, to jest dziwne. :D
Aileen Double.

niedziela, 19 października 2014

Rozdział V

   Okropnie się bałam. Moje blond włosy pokryły całą twarz, jak na nieszczęście jednak nie przysłoniły oczu. Wpatrywałam się we wroga, prawdopodobnie przyszłego zabójcę, ze strachem. Nie znałam go, nie wiedziałam, na co mogę się zdobyć, a na co nie. Podejrzewałam, że jest ode mnie starszy, oznaczałoby to też, że silniejszy. A ja mam dopiero szesnaście lat... Nie, siłą się niestety nie pochwalę.
      – Czego chcesz? – warknął, ciągle zmniejszając pomiędzy nami odległość.
      Czego chciałam? Prychnęłam w myślach. Denerwowało mnie samo jego zachowanie, a nie to, co mówił. Jego słowa przelatywały nad moją głową, jakby nie chciały być usłyszane. Dziwny stan. Okropny stan.
      – Odpowiedź! – krzyknął. 
      Jego ton głosu był tak silny, że aż musiałam przymknąć powieki. Strasznie się bałam, jak nigdy. A może to dlatego, że nie brałam udziału w żadnych podobnych okolicznościach? Może wampiry, takie pilnujące i wypełniające swój obowiązek powołany z wampiryzmem, codziennie narażały własne życie? Kompletnie na ten temat nic nie wiedziałam. A szkoda, wszakże może mogłabym jakoś po negocjować w obecnej sytuacji, a tak nawet nie wiedziałam, czy nie oberwę, gdy coś powiem... Ryzyk-fizyk.
       – Czemu JEJ szukasz?
       To pytanie musiało go trochę zdziwić, bo przez chwilę miał zmarszczone czoło, a brwi podeszły mu pod oczy. Zaśmiał się... Zaśmiał się! Nie ma to jak w chwili śmierci śmiać się do swojego wroga. Jednak jego śmiech był... był niesamowity... kojący uszy... Był aromatem dla... NIE!
     – Jak masz na imię, moja droga? – Nie kontaktowałam nawet, co robił. Złapał mnie za podbródek, uniósł go wyżej i spojrzał głęboko w oczy. Czułam się tak, jakby mógł właśnie wyczytać z nich wszystko. Jego brązowe oczy przelatywały mnie na wylot. Mógł zrobić ze mną co tylko chciał, a nawet nie pisnęłabym ze sprzeciwu. Jak w transie... 
     – Hope Creatley – wychrypiałam, nadal nie poruszając się nawet o milimetr. Uśmiechnął się, a w okolicach ust powstały dołeczki... Piękne dołeczki... Co się ze mną dzieje!?
      Puścił mnie, a ja poczułam, jakby odebrano mi wszystko. Nadal chciałam, aby jego ciepły oddech drażnił moją skórę na szyi, aby jego brązowe oczy wpatrywały się we mnie, jak w najpiękniejszy cud świata. Chciałam tego! A co najgorsze, nigdy czegoś podobnego nie czułam. 
        – Co za zbieg okoliczności... – mruknął – Rosalie, bierz ją! 
      Coś przebiło mi się przez skórę. Krzyknęłam, upadłam na kolana i zaczęłam wić się z bólu. Był on niewyobrażalny. W tym momencie chciałam, aby ktoś mnie zabił. Nie chciałam żyć. Płakałam, tak potwornie mnie bolało. Obok serca, na wylot, w moje ciało był włożony długi kołek z drewna. Czułam, jak milimetry dzielą go od tego jednoznacznego miejsca – miejsca, bez którego byśmy nie żyli... Serca. Czułam, jak milimetry dzielą mnie od śmierci. Czułam, jak moje powieki się przymykają, a ciepłe łzy nadal wylewają się z oczu jak podczas deszczu. Czułam, jak tracę przytomność. A potem była tylko ciemność.
        Ostatnie, co zobaczyłam, to szydercze uśmiechy dwóch osób. Jedna z nich to Luk, a druga...? Rosalie? Nie rozumiałam, jak można zabijać kogoś z tak podłym uśmiechem i cieszyć się z bólu innych. To okropne.
         Nie wiem, jak zachowałabym się, gdyby ktoś z moich takich bliskich taki był. Nie chciałabym go znać.

***

                  – Nie odbiera... Znowu!... Gdzie ona jest?
    Wściekła brązowowłosa krzątała się po pokoju, co raz coś zbijając, przewracając lub niszcząc. Z jej ust litanią ciągnęły się bluźnierstwa, na które Aileen momentami ze zdziwienia podnosiła brwi. Owszem, ona też była zdenerwowana, ale nie do tego stopnia, aby swoje emocje psychiczne przelewać na fizyczność. Nie, ona zawsze starała się przyjmować samokrytykę, problemy dumnie unosiły się jej na klacie... a raczej biuście, kwestia sporna. 
       Zawsze umiała przybrać maskę obojętności – a przynajmniej w większości przypadkach. Nie lubiła, gdy ktoś jej współczuł, pocieszał, czy też obiecał, że jej pomoże. Obiecanki-cacanki. Takie puste słowa wielokrotnie płynęły z ust jej rodziców jeszcze, gdy była małą dziewczynką. Uwielbiała te czasy. Wianek na czarnych jak heban włosach, zaróżowione policzki i zaczerwieniony nos, poniekąd znowu od pyłków roślinnych, na które miała uczulenie, długa, jedwabna suknia, zawsze ubrudzona błotem w jej dolnej części, i bose stopy. Uważała, że jej ciało, w tym także i stopy, zostały stworzone po to, aby je używać w naturalnych środowiskach. Lasy równikowe, łąki, pole uprawne, bagna – nie patrzyła na to, czy jej ciało jest pokaleczone, czy też nie. Wierzyła, że jest strażniczką natury. Ale czy tak naprawdę nią była...?
      Małe dzieci, czasem nawet niemowlęta, były wyznaczane na różnych strażników. Tworzono górę zwiędłych liści, kwiatów brzóz, a także igieł, którymi kaleczyło się przedramię dziecka. Na tej górce kładziono niemowlę, dziewięć młodych czarownic odmawiało zaklęcia, które paliły dziecko. I na jaki kolor je palono, to już zależało od wyższych sfer – pierwszych czarownic, mentorów. Jeśli młoda czarownica miała być strażniczką zwierząt, wtedy płomień kolorował na brązowo, jeśli strażniczką zieleni – zielono, nieba i całego gwiazdozbioru – bladoniebieski, nauki i mądrości – biały, dzieci i niemowląt – żółty. Jednak nigdy Aileen nie dowiedziała się, co oznacza kolor fioletowy, bezbarwny i purpurowy. A przy jej ofiarowaniu  płomień iście zamienił się właśnie w kolor bezbarwny. 
       Mała Whitmore wielokrotnie pytała swoich rodzicieli o swoją przyszłość. Ograniczali się tylko do ukradkowych spojrzeń, które mówiły o wiele więcej, niż tylko znowu zaczyna. I Aileen to wiedziała, dlatego zwróciła się o pomoc do swojej babci. Wszakże dopiero niedawno, bo dziesięć lat temu obowiązywały reguły, które nieodpowiednim czarownicom, chcącym skontaktować się z zmarłymi, ich nie przyznawały. A od licznej sekty pomocy szukać nie mogła, nikt nawet na nią nie zwracał uwagi. Była sama jak te ziarno grochu na pustyni... Puste, nieznalezione, nieodkryte – SAMOTNE. 
       Wszakże dopiero niedawno – tak, niedawno, za sprawą połączenia świadomego snu z babcią, Aileen dowiedziała się, że wskazówek może szukać w jej pamiętniku. Niestety nigdy tam nic nie znalazła, bo niczego nie było... Albo po prostu ktoś nie chciał, aby to się tam znalazło...
       – Przestań, może oddzwoni w swoim czasie. Nie ma co się denerwować... – powiedziała Aileen cicho do wieczne chodzącej w kółko Madelain. Brązowowłosa nawet nie śmiała jej słuchać, zatrzymała się i z groźnym wyrazem twarzy spojrzała na swoją przyjaciółkę.
          – Ty sobie ze mnie żartujesz!? Właśnie nasza przyjaciółka poszła na śledzenie chłopaka, który chce zabić pewną Hope, a my dobrze wiemy, że chodzi tu o TĄ Hope, o nią! – warknęła, krzyczała, łzy wściekłości spływały jej ciurkiem po policzku. Madelain nigdy wcześniej aż tak nie okazywała emocji. – I mnie mało obchodzi to, co jest zapisane w tej księdze. Nasza, powtarzam, NASZA przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie, czuję to! A ty sobie mów co chcesz, ale nie na co dzień spotyka się wampira, który szuka twojej rówieśniczki z kilkoma kołkami w zanadrzu! I rób co chcesz, ja idę.
      Szybko wcisnęła na stopy czarne szpilki z ćwiekami po boku, rudą ramoneskę i z burzliwym uśmiechem mruknęła coś pod nosem i wyszła, trzaskając drzwiami. Tylko tchórz się poddaje, głupcy nadal walczą.
      Brązowowłosej czarownicy zostało tylko zrobić to samo, co swojej poprzedniczce.
      
***

             Christine zmarkotniała. Cały dzień spędziła czytając książkę w parku na swojej ulubionej ławeczce. Lubiła czytać książki, ale momentami bardzo ją nudziły, nie miała weny do ich czytania. Na przewieszonej przez ramię torbie wystawał tytuł owej książki W kręgu nicości. Blondynka mogła teraz przyznać się, że idealnie nadawałaby się na główną bohaterkę tej książki – także była sama, z problemami, których nigdy po niej widać nie było. Była świetną aktorką, wykorzystywała to.
         Każdy ma problemy, nie znała nikogo, kto by ich nie miał. Tak naprawdę Christine osiągnęła popularność dzięki, jak to ona nazwała, wpieprzaniu się w nieswoje sprawy. Plotkowała, roznosiła pogłoski, olewała słabszych i była dla nich niemiła, tylko po to, aby wyróżnić się z tłumu. I choć dziewczyna miała wyrzuty sumienia i wiedziała, że robi źle, to cieszyła się, bo nareszcie nie była jak ta opuszczona mrówka na chodniku. Była w centrum wydarzeń. A potem...? Potem się wszystko zmieniło, momentami nawet już nie odczuwała uczuć takich jak smutek, rozpacz, wzruszenie, żałość – po prostu przysłaniały je imprezy i ciągłe niekontaktowanie ze światem. Ach, jak to się zmieniło, gdy na jej drodze stanęły dwie wampirzyce i czarownica! Nadal była lubiana w szkole, nadal plotkowała i wtrącała się w nieswoje sprawy, ale wiedziała, tam gdzieś głęboko w serduchu, że na Hope, Aileen, a nawet i Madelain może zawsze liczyć.
              Gdy już zbliżała się do ulicy Fornerda Playstona, dwie przecznice dalej od jej domu, usłyszała obok siebie znajomy świst. Szybko odwróciła się w prawo, ale nikogo nie zastała. Potem w lewo, znów w prawo, lewo, przez ramię... Zerwał się ogromny wiatr, który zburzył nienaganne włosy Christine. Pogoda całkowicie się zmieniła, zaczęło lać, a nawet lekkie błyski pojawiały się na niebie. Jest coś nie tak, o wiele nie tak.
           Nagle jakaś niewidzialna siła popchnęła ją na przeciwną ścianę bloku. Uderzyła plecami o nią, rozległ się chrupot kości i głośny jęk Morgan. Dziewczyna ledwo łapała oddech, opierała się teraz ledwo żywa o budynek, dopatrując się tajemniczej siły, ale nadaremnie. To wampir – pomyślała z pewnością Christine, ale nawet nie zdążyła powiedzieć tego na głos, a cała zawartość torebki, która przed chwilą znajdowała się na jej ramieniu, a w trakcie lotu gdzieś spadła i się zgubiła, wybuchła na chodniku. Blond włosa podczołgała się na łokciach, choć nadal z niewyobrażalnym bólem, do czytanej dzisiaj książki, która przed chwilą eksplodowała z jej torby. Lekko poniszczyła się, rogi były zagięte, oprócz tego nic więcej. Nic, albo i nie... Z jednej ze stron, bodajże osiemnastej, wystawała mała karteczka z napisem Spotkanie. O ustalonej godzinie. Mam Hope. 
            Christine odłożyła ją na miejsce i z głośnym trzaskiem rozłożyła się na mokrym chodniku i popatrzyła w ciemne od burzy i chmur niebo. A czego oczekiwałam...?


Hope Mikaelson

***
W tym rozdziale miało znaleźć się więcej akcji, ale jakoś nie wyszło.
JEDNAK! W rozdziale szóstym na pewno tego nie zabraknie, szykuje
się dość duża rewolucja. :) Mam już go napisany, więc zapewniam, że
z pewnością przypadnie on Wam do gustu. A przynajmniej mam taką
nadzieję. Zdradzę, że pojawi się w nim Klaus, Rebekah i Elijah. :D
Podoba mi się ten powyższy gif. ;> Naprawdę. Hope taka ładna<3
Co tu jeszcze... Jest team Hope + Luk (są jego fani, więc postanowiłam, że
trochę tutaj romantyczności wprowadzę, choć nie czuję się dobra w opisywaniu
takich relacji pomiędzy chłopakiem a dziewczyną).
Nienawidzę miłości w opowiadaniach! To jest strasznie przereklamowane!
Do następnego!
Aileen Double.

piątek, 19 września 2014

Rozdział IV


    Przemierzałam korytarz szybkim krokiem, uważając, aby Luke mnie nie zauważył. Nie spoglądał się za siebie, nie przystawał ani nie wyglądał na takiego, który coś podejrzewa. Może lekcje z Madelain, które odbyłam rok temu, faktycznie się na coś przydały.
        Kiedyś ta nieznośna wampirzyca postanowiła, że nauczy mnie walczyć, gdyż to jest niezbędne w naszym życiu. Ja oczywiście uważałam inaczej, ale jej przekonać się nie da, więc w nocy, gdy ludzie spokojnie spali w swoich łóżkach nie świadomi niczego, co dzieje się nad ich głowami, trenowałyśmy. Skakałyśmy z jednego dachu na drugi, ćwicząc tym samym koncentrację na przeciwniku, równowagę oraz umiejętność rozeznawania się w sytuacji. Wielokrotnie przypłaciłam to złamaniem ręki, zwichnięciem kostki czy krwawymi ranami na ciele. O tyle dobrze, że jestem wampirem, więc zabliźniały się bardzo szybko, a problemy z kośćmi mogłam rozwiązać sama – wystarczyło, żeby umiejętnie wyrównać kość z kością. Przy silnym ręku wampira nie potrzeba chirurgów, z bólem, ale jednak, sami możemy to zrobić.
         Nie do końca wiedziałam, skąd Madelain ma tyle informacji o życiu wampira. Jej umiejętność walki była niesamowita, umiała skupić się na kilkunastu rzeczy na raz, zgrabnie i z precyzją omijała ruchy przeciwnika, nie wahała się, atakowała skutecznie. Pod koniec treningów z wyższością patrzyła na jej rówieśnika, który teraz leżał na ziemi, jąkając się z bólu. Była jednym słowem: niesamowita.
      Podobno w młodości, za czasów człowieczeństwa, uczyła się walczyć szpadą, rzadziej mieczem. Były to wtedy czasy ciągłych wojen i konfliktów pomiędzy danymi krajami, jej ojciec miał w zwyczaju, aby uczyć swoje dzieci umiejętności posługiwania się białą bronią. Te cechy odziedziczył po swoim ojcu – od dziada pradziada, jak to się mówi. W wampirzym życiu Daquin spotkała zresztą wiele wampirów, bywała regularnie w Europie, najbardziej polubiła Włochy. To właśnie tam spotkała Samantę, wampirzycę z pokaźnym wiekiem. Miała ona bowiem czterysta pięćdziesiąt lat, fioletowe włosy zdobiły jej twarz. W tamtych czasach takie jaskrawe kolory były praktycznie rzadkością, ale Samanta odwiedzała wiele krajów zachodnich i to z nich dowiadywała się, co jest na topie. To podobno ona w Europie przyswoiła tę modę na irokezy, bufiaste peruki oraz mocną paletę barw na ubraniach.
     Pokazała także Madelain, jak skutecznie powinien żyć wampir. Nauczyła karmić się, umiejętnie walczyć, zabijać inne wampiry czy też być świetną manipulantką. Prawdopodobnie Daquin to od niej nauczyła się, aby się nigdy nie poddawać i chować swoje kompleksy za niezniszczalną ścianą.
         Jednak potem nastały zamieszki czarownic w San Gimignano, które chciały wypełnić swój obowiązek wobec zmarłych przodków. Miały zabijać wampiry, które uważano za wybryk natury i niepotrzebny wynalazek. Samanta uciekła wtedy z kraju, zostawiając Madelain całkowicie samą, bez jakiejkolwiek pomocy. Wtedy też Daquin nauczyła się, choć raczej nie było to planowane, że nie warto nigdy wierzyć komuś do końca – można się wtedy perfidnie pomylić co do tej osoby. Na szczęście wampirzyca pierwszą czarownicę, która ją znalazła, zabiła, a potem szybko umknęła innym nadprzyrodzonym postaciom. Udało jej się przeżyć ten koszmar, a była to wtedy rzeź niesamowita. Zginęło setki wampirów, które w porę nie zorientowały się o niebezpieczeństwie. Nie żebym im współczuła, bo pewnie niektórym się to pewnie należało, ale to też byli kiedyś ludzie!
        Zeszłam myślami na drugi tor. Teraz muszę uważać, aby się nie ujawnić. Patrzyłam przed siebie, ale także zerkałam na boki, aby sprawdzić, czy na ścianach nie widać mojego cienia. Korytarz, którym zmierzałam, był pomalowany na wyblakłe barwy; głównie był to kolor szary. Tego samego koloru płytki, białe okna z zardzewiałą klamką, kilka długich ławek oraz szafki na przeciwnej ścianie od okna. Zachwycać niczym się nie można... A potem dziwią się, czemu nikt nie chce chodzić do szkoły. 
           Luke nagle się zatrzymał. Szybko pomknęłam za szafki, próbując nie oddychać. Na szczęście do życia nie było mi to niezbędne, ale o wiele lepiej czułam się z oddechem. Przeczuwałam już teraz, że moja tajna misja może się wydać. Po rękach przebiegły mnie ciarki, a oczy z przerażeniem patrzy na szarą ścianę, szukając jakiegokolwiek cieniu Luka.
              – O ironio. Naprawdę gorszego wampira to już nie widziałem.
              Przede mną pojawił się brunet, mierząc mnie badawczo wzrokiem. Zatrzymał się dłużej na mojej twarzy, a jego uśmiech rozszerzył się. Nie wiedziałam, co robić. Oddychałam spazmatycznie, a rękoma oparłam się o ścianę. Przysunęłam się do niej najbliżej jak mogłam, gdy twarz Luka zaczęła zmniejszać odległość od mojej głowy. Sytuacja z pozoru wyglądała jednoznacznie – chciałby mnie pocałować. Ja jednak wiedziałam, że tak romantycznie to na pewno nie będzie.

***

    – Chyba nic już dziś mnie nie zaskoczy – powiedziałam, przyglądając się zakurzonej książce trzymanej przez Aileen. 
      Usiadła na skórzanej kanapie. Gestem poprosiła mnie, abym zajęła miejsce obok niej. Sekunda, a już na niej siedziałam. Dziewczyna wzdrygnęła się i spojrzała na mnie z naganą. Na jej znaczącą minę tylko uśmiechnęłam się ironicznie. Aileen nigdy nie może przyzwyczaić się do naszej natury. Ciągle ją czymś zaskakujemy. Ja tam siebie samą lubię, lepszej wersji mnie już chyba nie ma. Na sobowtóra nie liczyłam, wątpię, czy ktoś byłby w stanie funkcjonować w mojej postaci. Jestem momentami... wkurzająca, tak, wkurzająca. 
        – Moja babcia zbierała wiele materiałów dotyczących wampirów. Uwielbiała to. Często rozmawia ze mną przez sny, a ostatnio powiedziała mi, gdzie chowała swoje notatki za życia dotyczące magii. Pamiętasz tamten weekend, kiedy powiedziałam, że mnie nie będzie, bo muszę coś załatwić? Szukałam właśnie tamtego miejsca.... i.... no znalazłam. Zabrałam wtedy te pamiętniki. Sądzę, że to, co wzięłam ze sobą, może nam nieco pomóc w przybliżeniu prawdy o tajemniczej Hope...
         Podała mi księgę, trzymaną przez ten cały czas. Spojrzałam na nią krytycznie, dmuchając na okładkę, aby pozbyć się brudu. Dobrym pomysłem to jednak nie było. W ostatniej chwili zakryłam nos ręką, unikając tym samym ubrudzenia mojej bluzki przez wydzielinę kataru. 
           – Zaczekaj, przyniosę ci chusteczkę – powiedziała Aileen, a ja z wdzięcznością spojrzałam na nią. Po chwili nie było po niej śladu.
            Dotknęłam ręką okładki. Była wyraźnie gruba i zrobiona z dobrego oraz trwałego materiału, choć podejrzewałam, że znalazło się w niej trochę magii. Przewinęłam dalej. Na pierwszej stronie pochyłym pismem napisane było Własność Petjii Whitmore. Chciałam przejść dalej, ale nie mogłam. Reszta kartek skleiła się ze sobą i za nic nie chciała się odkleić. Pokryła ją gruba warstwa dziwnej szczeliny, którą jak tylko dotknęłam, oparzyłam się. Podmuchałam palce. 
              – Coś nie tak? – zapytała Aileen, która właśnie weszła do pokoju i podała mi jednorazową chusteczkę. Wskazałam na księgę i wzruszyłam ramionami. Zdziwiona wzięła przedmiot i obejrzała go dokładnie. Następnie tak samo, jak ja, przewinęła okładkę. Tajemnicza szczelina zniknęła, a kartki odczepiły się od siebie z głośnym świstem.
                 – Co do...? 
               – Myślę że... Hm, albo i nie. Jeśli otworzyłaś tę księgę to wiedz, że jesteś jest prawowitą właścicielką, a Twoja krew pochodzi z rodu Whitmore, po Aleksim Whitmore z małżenstwa z Sijaną Deypanor – zacytowała to, co znajdowało się na drugiej stronie. Usiadłam bliżej, aby móc zobaczyć dany tekst. Nie dotykałam książki, lepiej nie próbować.
                – Przewiń dalej – powiedziałam rozdrażniona, nie miałam czasu na rozczulanie się na tym, że Aileen jest z rodu Whitmore, albo słuchać historii o jakiejś Sijanie coś tam, z małżeństwa kogoś tam. 
           Kartka automatycznie się przewinęła. Obie się zdziwiłyśmy, ale nie wyjawiliśmy swojego zdziwienia poprzez głos.
             Na delikatnym zżółkłym papierze czarnym piórem zapisane były słowa:

        Wampirzy królowie
        Kto by się spodziewał, że odkryję coś takiego?  фантастичен* Jednak Darija nie miała racji, mówiąc, że to jest zła prawda. Prawda zawsze jest dobra, choć zależy, jak się ją wypowiada i co zawiera. Moja była jak najbardziej słuszna.
           Z natury już samo przez siebie wynika zawsze, że coś jest od czegoś albo po coś, do czegoś. My, czarownice, mamy swojego ментор**, który poprzez pół głosowe rozmowy z pierwszymi przodkami kontaktuje i przekazuje nam niezbędną wiedzę. Nikt nie wie, czemu to akurat on został wyznaczony na te stanowisko. Ma za dużo ciemnej magii, jest ze złej duszy, albo ze złego myślenia, poniekąd nie wypełnia swojego powołania. Powołanie rzecz święta.
       Sami nie jesteśmy, chociaż kiedyś nam to obiecano. Co może nie tyle, co nam, a naszym przodkom, którzy  raczej słabo wypełnili swoją funkcję. To jest złe, te myślenie, narażę się na gniew przodków, a to nie uszłoby mi na sucho. Natura sprzeciwiła się nam, gdy pierwsza kobieta czarodziej – Raja, nie uczyniła swojego pierwotnego obowiązku. Miała prowadzić nas do sukcesu, sukces porażką, porażka śmiercią. To chyba tak w jej przekonaniu wyglądało. Nadal nie wiadomo, czemu to zrobiła. I jak to zrobiła.
            Tak powstali wampirzy królowie. Krwiożerczy królowie, którzy stanęli wyżej w hierarchii niż my. Połowa naszego gatunku wymarła, tylko młodzi zostali, bo powiadano, że jeszcze odkupimy grzechy naszych przodków. Tak z dzieci naturalnego gatunku powstali wampirzy królowie: Niklaus, Rebekah, Elijah, Finn, Kol oraz Henrik  Mikaelson. To moc nas przezwycięża! Nie damy rady tego zrobić. Czeka nas śmierć.
              Raja została zabita przez moją pra-pra-pra-pra (dużo ich było...) babkę ślimaczym sztyletem. Została po tym przewodniczącą kręgu, a pełnienie tej służby po jej śmierci mieli zachowywać nowe pokolenie jej rodziny. Tak teraz moja matka pełni to funkę, a potem będę to ja, następnie moje dzieci. Moje... dzie... dzieci.
             Przodkowie nałożyli na Niklausa klątwę wilkołactwa. Co noc przemienia się, ból przemienienia łamie mu kości, doprowadza do skraju życia. Ale nieśmiertelność tego kraju dok raić nie może.
              Yмре*** i tego nie wypełnimy. Nie możemy się narażać. Na razie nie możemy nic zrobić, wampirzy królowie demolują świat, bluzgają ją krwią i nieczystą energią. To na mnie to przejdzie. A ja umrę.

            Byłam zszokowana. To, co przeczytałam było... straszne? Jednak nadal nie wiedziałam, co ma to wspólnego z niejaką Hope i pierwotnymi. Zerknęłam na Aileen. Nie było jej łatwo to czytać, wiedzieć, że jej babcia robiła wszystko, co mogła dla swojej sekty, i sama wiedziała, że umrze. To przegrany los na loterii.
           – Tak, ale... Tu nie ma nic o niej. – Wiedziała, że chodzi mi o Hope. Spojrzała na mnie już w trochę lepszym humorze. Palcem wskazała napisy zapisane małą czcionką na samym dole kartki.
           – To jest to, czego szukamy.

            Zagłada. Klęska. Śmierć. Przegrana.
            Za trzydzieści dwa lata przyjdzie na Ziemię dziecko. Dziecko zła i zła. Dziecko wampira i wilkołaka. Ona nas zgładzi. Ona doprowadzi do złego, chyba że znajdzie to, co ją od tego odratuje. ON ją zmieni. ONA tego nie będzie chciała, ale sama pogrąży się w życiu hybrydy – wilkołaka i wampira jednocześnie. Imię jej będzie brzmiało HOPE. I ona wcale nie będzie przewodniczką nadziei.

фантастичен* –  fantastycznie (oryginalna wer. bułgarska)
ментор** – mentor (oryginalna wer. bułgarska)
Yмре***  – umrzemy (oryginalna wer. bułgarska)



Od lewej: Elijah, Niklaus, Kol.

***
Moi drodzy, dałam radę! Napisałam! 
I sama jestem z tego rozdziału jestem zadowolona.
Jest ciekawy (według mnie), są i dialogi, i opisy, nie brak akcji, nutki frustacji
czy też rozdrażnienia. Tę kartkę z pamiętnika ciężko mi się pisało,
 bo to też inne czasy były, a czarownice często mówią w swoim takowym języku. :D
  Ale sądzę, że dałam radę! Od razu uprzedzę, że powyższa historia 
była wymyślana przeze mnie, jest odmienna od tej z serialu. 
Inna czarownica przemienia dzieci Mikaelson w wampiry.
Następny rozdział -> Aktualności

 Aileen Double.

PS. Mam problemy z akapitami, blogger szaleje, więc przepraszam za ich niezbyt poprawne ułożenie.

piątek, 5 września 2014

Rozdział III

    Uśmiechnął się szeroko i podziękował za możliwość przemówienia, po czym podszedł do drzwi i wyszedł. Wyszedł, zostawiając mnie w wielkim niedowierzaniu i szoku. Moje życie nigdy nie będzie biegło tak, jak ja chcę, prawda?

***

          Siedzieliśmy na białej, skórzanej kanapie w salonie cioci Megan. Nie było jej jednak teraz w domu, pracowała w księgarni, niedaleko naszej szkoły. Miała wrócić za trzy godziny, więc aktualnie salon zajmowała banda wampirów i czarownica. Nic nadzwyczajnego.
Próbowałyśmy przetrawić to, co usłyszałyśmy pół godziny temu w sali gimnastycznej. Żadna z nas nie odważyła się niczego powiedzieć, zadumana we własnych myślach, z którymi toczyła teraz zawziętą walkę. Ja nie byłam inna.
Sama nie wiedziałam, jak zinterpretować zaistniałą sytuację. Przystojny chłopak, brunet z lśniącymi oczami, w których można było się zadurzyć, i usta, które tylko skore były do pocałunków. A nagle całe jego wyobrażenie znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i przepiękny towarzysz okazuje się zupełnie kimś innym, kimś, kogo wcale dobrym nie można było nazwać. Madelain ustaliła, że to wampir, gdyż: po pierwsze – wampir o wampirze wie, po drugie – wyszła za nim tuż po jego przemówieniu i będąc kilka merów od niego, ukrywając się za drzwiami, poczuła znany zapach, który towarzyszył naszym gatunkom. To już ustaliłyśmy, ale po co jemu jakaś Hope, która najwyraźniej była moją imienniczą, i która, sama nie wiem, co to znaczy, była pierwotnym wampirem? I, przede wszystkim, czemu zahipnotyzował całą dyrekcję szkolną, aby zachowała powagę i nie wtrącała się w jego przemówienie? Nie, w sumie to ostatnie pytanie jest zbędne, pewnie bał się dodatkowych świadków... Ale czemu w takim razie pozwolił sobie, aby młodzież szkolna chodziła po lasach w poszukiwaniu wampira? Przecież równie dobrze mogła zawiadomić służby miejskie czy jakąś inną pomoc.
         – Aileen, kto to jest ten pierwotny wampir? – zapytałam wreszcie, gdyż miałam nadzieję, że choć o tym się czegokolwiek dowiem. Nie to, że przejmowałam się jakąś Mikaelson, przejmowałam się życiem niewinnych ludzi, którzy z pewnością nie podołają rozkazowi Luke'a.
           – Sama do końca nie wiem... – Przerwała na chwilę, biorąc głęboki wdech. - Kiedyś... kiedyś moja podopieczna mówiła o tym w naszej sekcie. Podsłuchiwałam, ale i tak niewiele udało mi się usłyszeć... Nie dokładnie pamiętam, ale... Ale podobno jest to wampir, który urodził się jako pierwszy i jest ze wszystkich z waszego gatunku najstarszy. Na świecie, przynajmniej z tego, co moja... ekhm... matka mówiła kilka lat temu, jest jeszcze parę takich pierwotnych wampirów... Dalej niestety nie wiem... – Zakończyła niepewnie.
          Aileen nie lubiła wspominać, ani nawet mówić nic o swojej matce. Czasami nawet jej się wyrzekała, stwierdzała, że tylko ją urodziła, a to nic nie znaczy. Wypierała się swojej rodziny, gdyż była zupełnie inna od nich – nie zabijała, nie torturowała innych, była oazą spokoju i szacunku. Tego w rodzie Whitmore brakowało. Kiedyś Aileen wspominała, że w śnie rozmawiała ze swoją prababcią, która sama była wstrząśnięta tym, co robią jej dzieci i wnukowie. Niestety, została zabita w perfidny sposób, który odbierał część mocy czarownicom – biały, długi sztylet, zakończony ślimaczą rączką, włożony w serce, zabijał jej gatunek. Dlatego też prababcia Aileen nie mogła niczego zrobić z zamieszkami i mordowaniem ludzi, gdyż miała za mało mocy, aby objawić się swojej rodzinie i próbować ich powstrzymać. Wtedy, do malutkiej brunetki, śpiącej spokojnie w małym łóżeczku, w śnie powiedziała tylko uciekaj!.
         – Nie chciałabym być perfidna w żaden sposób, o nie, ale uważam, że temu Lukowi o ciebie chodziło, Hope. – Zwróciła się do mnie Madelain, prawie pewna swojej tezy.
            Próbowałam zaprzeczyć i przekonać samą siebie, że tak wcale nie jest, jednak z każdą sekundą traciłam zaufanie do własnych myśli. Połowa rzeczy, które Copper wymienił, się zgadzała. Mam na imię Hope, jestem blondynką, średni wzrost... cóż, raczej też, chociaż za kilka dodatkowych centymetrów nie płakałbym. Nie znałam również swojego nazwiska, ale nie miałam jasnych oczu, tylko ciemne, wręcz brązowe. A trójkąt na prawym nadgarstku...
        Spojrzałam na swoją rękę. Była idealnie gładka, widać było płynące żyły i lekkie wgłębienia w niektórych miejscach. Karnacja wręcz blada, bardzo jasna. Nie zauważyłam jednak tam żadnego trójkąta ani żadnej innej figury geometrycznej. A wampir, który szukał pani Mikaelson, wyraźnie potwierdził, że wszyscy poznają ją poprzez dany znak na nadgarstku. Jest jakaś nikła nadzieja, że to nie ja.
         Madelain widziała moje ruchy, wiedziała także, że nie mam żadnego znamienia, co by mnie wykluczało z listy podejrzewanych. Z pewnością nie chciałam w niej być.
    – Sobowtór? – zapytała teoretycznie Christine, która pojawiła się niespodziewanie w salonie. Zdążyła przebrać się w jasną, zwiewną sukienkę i podkreślić oczy makijażem, włosy niedawno rozpuszczone, teraz były związane w koka. A to, że znajdowała się akurat tutaj i w tym momencie jest wręcz normalne – była wszędzie.
– Szczerze wątpię. Sobowtóry są takie same, wręcz identyczne, a w tym przypadku nie pasowałby kolor oczu. – Wyrecytowała na jednym wydechu Madelain, z zanikającym powoli uśmiechem, który ulatniał się przez pewną niespodziewaną osobę w naszym pokoju.
– Jedynym sposobem, aby uniknąć jakichkolwiek morderstw w naszej szkole i dowiedzieć się szczegółów tej sprawy, będzie śledzenie pana Coppera.
      Spojrzałyśmy wszystkie w stronę Christine. Podparta o kanapę, sunęła znudzonym wzrokiem po pokoju, zatrzymując się dłużej na komodzie z rodzinnymi zdjęciami. Na niektórych byłam tam ja, jednak były to tylko pojedyncze fotografie. Byłam fotogeniczna, przyznaję, ale nie lubiłam, jak ktoś robił mi zdjęcia. Nawet wampir ma kompleksy... Taaak, to dziwnie brzmi. Jednak postanowiłam schować w najgłębszy zakamarek mojej duszy (jeżeli ją jeszcze w ogóle mam) upór, który musiałam z pewnością odziedziczyć po którymś z rodziców. Po którym? Nie dane mi było, jak na razie, się tego dowiedzieć. Ale dla Megan zrobiłabym wszystko, gdyż podświadomie czułam, że traktuje mnie jak swoją córkę, zapłaciłaby życiem za moje życie. Nie wspominając, że ja już nie żyję, ale to tylko zbędny szczegół. Dlatego też kilka ramek zostało wypełnionych dziewczyną z blond czupryną, owalną głową, jednak z widocznym podbródkiem, a także pełnymi ustami i niewielkimi oczami, które świeciły się jak zaczarowane.
Madelain podniosła się z krzesła, które zajmowała dobre pół godziny, i ruszyła żwawym krokiem w stronę drzwi wyjściowych. Przed dotknięciem klamki odwróciła się do nas, nadal jednak stojąc w tym samym miejscu, co przed chwilą. Kiwnęła głową i... i już jej nie było, wampirzym tempem z pewnością była oddalona od mojego domu o dobre kilka kilometrów.
Wampir ma kompleksy, jednak niektórzy mają ich o wiele mniej i wolą działać, niż siedzieć bezczynnie. Cóż, do takich osób Madelain Daquin można zaliczyć, z pewnością.

***

Stałam podparta o szafki szkolne, które służyły do przechowywania książek i przedmiotów codziennego użytku, wygwizdując sobie ostatnio słyszaną melodię.
Te ciągłe śledzenie Luke'a mnie coraz bardziej denerwowało. Efektów widać nie było, jedyne zastrzeżenia można mieć do tego, że Copper przetrzymuje w swojej sypialni kilka kołków, jednak biorąc pod uwagę to, że jest wampirem, to raczej normalne. Madelain była gotowa je ukraść, gdyż mogły być one przygotowane nawet dla nas, ale nie pozwoliłam jej tego zrobić – nie wiemy, jak silny jest brązowowłosy, ani czego dokładnie od tej Hope chce. Gdyby zauważył, że jego najcenniejszej broni nie ma, na pewno nie skakałby z radości, a raczej wzmocnił poszukiwania, co byłoby dla nas jeszcze gorsze. Ostatnio o mało nie przyłapał na jego śledzeniu Christine, która ukryta za kontenerem na śmieci, nadepnęła na nieżywą jaszczurkę. Niestety, Morgan brzydzi się takich rzeczy, więc zaczęła piszczeć i nie kontrolować swoich emocji oraz fobii. W ostatniej chwili przyszła jej na pomoc Aileen, która użyła zaklęcia ogłuszającego, aby nikt wrzasków Christine, oprócz nas, nie mógł słyszeć.
Kołki były podstawową rzeczą do zabijania wampirów. Były one zrobione z drewna, zakończone ostrym łukiem ku końcom. Wbite prosto w serce wampira, pozbawiało go życia. Nikt jeszcze nie zdołał się przed nim uchronić. Takie kołki mają zazwyczaj inne wampiry, które muszą się liczyć z niechcianymi rywalami, a także łowcy wampirów.
Łowcy wampirów – największy postrach dla naszego gatunku.
Minuty mijały, a ja tylko traciłam swój czas. Nie wspominając o tym, że od dwóch dni niczego nie zjadłam. Jakim cudem? Sama tego za bardzo nie wiem. Nasze życie jest straszną rutyną, którą mam już serdecznie dość. Wiedziałam jednak, aby dopiąć naszego celu, muszę przeboleć tę ciszę i spróbować opanować swą złość.
 I chyba mi się to uda, gdyż pan Copper właśnie wyszedł z pokoju nauczycielskiego...

***


Tymczasem w domu Aileen Whitmore...

         Brunetka siedziała bezczynnie na barowym stołku, machając zawzięcie nogami, jakby chciała je uchronić przed niespodziewanym atakiem komarów czy innych niesprzyjających owadów. Znudzonym spojrzeniem wpatrywała się w salon Aileen, która teraz krzątała się w sąsiednim pokoju. Madelain nie wiedziała właściwe, po co ona traci na to czas, albo i nawet czego szuka, nie interesowało ją to za bardzo. Owszem, były przyjaciółkami, ale każdy odgrywa własną rolę. Daquin swoją rolę już odegrała.
         Minuty mijały, zegar wybił godzinę trzecią po południu. Ze skrzypnięciem przesunął swoją wskazówkę o pięć stopni, a potem dalej leniwie ją przemieszczał, jakby upłynęło z niego całe życie. Na dworze widać było już ciemne chmury, które oznajmiały tutejszym mieszkańcom, że w dzisiejszy dzień nie będą mogli spokojnie przebywać na świeżym powietrzu bez użycia parasolek i ciepłych kurtek. O tyle dobrze, że ja tego nie potrzebuję – pomyślała Madelain z dezaprobatą patrząc na zaistniałą pogodę. A zapowiadało się tak ładnie...
         Nagle sąsiednie drzwi, w których jeszcze pół godziny temu zniknęła Whitmore, trzasnęły z rozmachem. Przed nimi pojawiła się przerażona czarownica, trzymając w ręku dużą, zakurzoną księgę. Tytułu Madelain nie mogła zobaczyć, gdyż zasłaniał ją cień książki. Jednak z pewnością to nie był podręcznik od biologii.
               – Jest źle. Bardzo źle.
  Tylko tyle, albo aż tyle, doprowadziło do tego, że dotychczas spokojny i ułożony dzień, zamienił się w koszmar. Jakie to przewrotne, nieprawdaż?



***

Jestem z siebie dumna. Naprawdę!
Rozdział z akcją, więcej dialogów (nie wiem, czy to plus czy nie,
większość woli czytać dialogi niż opisy...) i przede wszystkim tak szybki czas dodania tego rozdziału! Klaszczcie na stojąco! :D
Wiem doskonale, że kończę zawsze jakieś wątki w takim... no, niezbyt optymistycznym momencie. Przepraszam, ale to takie fajneee! xD
Następny rozdział? -> Aktualności

 Pozdrawiam,
Aileen Double.